Kolejny lockdown spowodowany pandemią koronawirusa sprawił, że wiele firm musi znowu walczyć o przetrwanie. Jedne stają przed widmem upadłości, inne znalazły niszę na rynku. Wracamy więc z cyklem #BiznesWalczy, w którym pokazujemy, jak polski i światowy biznes odnajduje się w nowej rzeczywistości. Jeśli chcesz się z nami skontaktować i opowiedzieć swoją historię, napisz na adres next.redakcja@agora.pl.
Kasia Dolata, właścicielka Hoppiness Beer & Food: W listopadzie rozpoczęliśmy proces, ale formalnie właścicielką stałam się w maju 2020 roku. To był środek pandemii i końcówka pierwszego lockdownu.
Zwolnień jako takich udało nam się uniknąć. Jednak kilka osób zrezygnowało w związku z sytuacją.
Stworzyliśmy vouchery dla klientów i zbiórkę na zrzutce. Tam ludzie wpłacali wybraną kwotę, którą mogli wydać u nas w restauracji po jej otwarciu do końca roku. Ten termin oczywiście wydłużymy w związku z kolejnym lockdownem. Pierwszego dnia kwota na zrzutce rosła tak szybko, że miałam autentycznie łzy w oczach ze wzruszenia, bo ludziom zależy, żeby Hoppiness dalej działał. Na zrzutce zebraliśmy 30 tys. złotych, co uważam za ogromną kwotę, jeśli chodzi o ten czas.
Bardzo pomogła wspólnota, która obniżyła nam czynsz o połowę. To dużo, tym bardziej, gdy wynajmujesz lokal w Warszawie na Chmielnej. Co więcej, pomogła akcja Stowarzyszenia Zachowania Pamięci o Armii Krajowej SZPAK, w której robiliśmy obiady dla powstańców. Mieliśmy także oszczędności na koncie, które udało się zgromadzić wcześniej. Dzięki zrzutce mogliśmy wypłacić pensje pracownikom i opłacić czynsz. Koszty pracownicze w tym okresie zredukowaliśmy niemal do zera, był jeden kucharz i jeden z właścicieli, ja albo wspólnik. Dzięki temu udało się nam się to jakoś ogarnąć.
Bardzo mocno nam pomogło to, że mamy dużą rzeszę stałych gości, którzy wpadają regularnie. Nie codziennie, nie raz w tygodniu, ale jednak do nas wracają. Oni faktycznie chcieli, żebyśmy trwali, byli tutaj, co było niesamowicie miłe. Tak naprawdę dzięki nim wszystko się udało.
Mieliśmy szczęście, bo nikt nie miał koronawirusa w pracy. Jeden z kucharzy teraz się zakaził na wyjeździe do rodziny, ale na szczęście nie miał kontaktu z nikim z nas i póki co siedzi w domu w kwarantannie. W innych zaprzyjaźnionych lokalach owszem, ale u nas udało się tego uniknąć. Nic mi też nie wiadomo, żeby ktoś z gości się zakaził. Zachowaliśmy jednak wszystkie środki ostrożności, nie zdejmujemy praktycznie maseczek, dezynfekujemy stoły, robiliśmy odstępy, co z pewnością pomogło.
Maja nie można było liczyć jako normalny miesiąc, wciąż trwał lockdown. Czerwiec był taki, że zbliżaliśmy się do zera. Już jednak lipiec, a potem sierpień i wrzesień były bardzo fajne. Po pierwszym tygodniu października zaczęły się ogromne spadki, wydarzyło się to, co w marcu. Obroty spadły o 70-80 proc.
Dokładnie tak. Pierwszy tydzień października był normalny jak na ten okres, chociaż spodziewaliśmy się niższych obrotów niż przed rokiem, bo wciąż wiele osób decyduje się zostać w domach. Obroty spadły o 30 proc., ale było okej. Następne tygodnie zaczęło wszystko lecieć na łeb, na szyję, po wprowadzeniu żółtej strefy było jeszcze gorzej. Gdy weszła strefa czerwona, to już była tragedia.
Na ten moment bardzo staramy się wypromować wynosy. W weekendy szło to bardzo fajnie, w tygodniu, wiadomo, gorzej. Na szczęście wszyscy nowi pracownicy, którzy przyszli po lockdownie normalnie mają umowy, więc mam nadzieję, że wszystko się ułoży. Bo z ostatniej konferencji w temacie tarczy branżowej niewiele się dowiedzieliśmy. Czekamy więc na decyzje rządu. Myśleliśmy o kolejnej zrzutce, ale już raz dostaliśmy podobną pomoc, toteż drugi raz się na to nie zdecydowaliśmy. Nie wiemy, czy zostałoby to dobrze odebrane. Na ten moment więc ze zbiórką się wstrzymujemy, bo nie wiemy, ile będzie to trwało. Teraz chcemy rozpromować wynosy.
Wcześniej była skomplikowana sytuacja. Ja jeszcze nie przejęłam restauracji, byłam w trakcie tego procesu. Dużo zamieszania. Nie miałam też swojego samochodu, by ruszyć z wynosami na własną rękę, a ówczesny właściciel miał inne rzeczy na głowie. Teraz mam pojazd i mogę to rozkręcić po swojemu, robić jakieś rzeczy pobocznie.
Wcześniej można było u nas zamawiać wyłącznie przez aplikacje zewnętrzne. Pomijając już marże, jakie trzeba oddawać do Uber Eats, czy Wolta, to te aplikacje mają mały zasięg dostawy, ledwie 3,5 km. W centrum w tym rejonie mieszkań nie jest wcale tak dużo, bo w większości to wieżowce, czy biura w kamienicach. A ludzie pracują z domu, więc nie było szans, żeby te zamówienia wpadały. Staraliśmy się promować te aplikacje, ale kiepsko nam to poszło. Stąd decyzja, by teraz ruszyć z wynosami na własną rękę.
Przez pierwszy tydzień owszem. Potem okazało się, że to gra niewarta świeczki. Tych zamówień było jedno, dwa dziennie. W kwietniu zauważyliśmy, że lockdown się przedłuża, więc ruszyliśmy z wynosami z powrotem. Ale wciąż zdarzały się dni, że było jedno zamówienie dziennie. Teraz stworzyliśmy swoja własną stronę internetową i to lepiej działa. Faktycznie mamy więcej chętnych. Między innymi dlatego, że opcja dostawy obejmuje całą Warszawę, bo chciałam, żeby każdy nasz stały klient mógł zamówić jedzenie z Hoppinessa. Dzięki temu ceny dowozów nie są aż tak wysokie w stosunku do innych aplikacji. Dostawa na Bielany kosztuje 10 zł, a to odległość ok. 10 km. Za tę samą kwotę zasięg Uber Eats to ledwie 3,5 km. Staramy się więc, żeby klienci zamawiali od nas, a nie przez aplikację.
My nie myślimy teraz o sytuacjach zarobkowych. Chodzi o to, żeby wyjść na zero. Weekend był świetny, dostaliśmy duże wsparcie od stałych gości, bo kiedy rozwoziłam jedzenie, poznawałam sporo twarzy. Od poniedziałku to spadło, ale liczymy, że znowu będzie lepiej.
Tak, rzeczywiście, dla tych klientów, których znamy praktycznie z imienia, założyliśmy grupę na Facebooku. Oni mają większą zniżkę, mogą dzwonić do nas na prywatne telefony, zamawiać i ustalać różne rzeczy.
Mamy nadzieję, że przetrwamy, liczymy na stałych klientów. Premier powiedział, co dostaniemy, ale nie do końca wiadomo, dla kogo i jakie trzeba spełnić warunki. Nie wiemy też, jakie będą kwoty pomocy, czy takie jak na umowach, czy niższe. Tu jest wielka, wielka niepewność. Słyszałam też plotki, że mnie jako przedsiębiorcę pomoc nie obejmie, bo założyłam działalność w tym roku, ale na ten moment nie mogę tego zweryfikować.
Zgadzam się z tym, że sytuacja w Polsce jeśli chodzi o koronawirusa, jest kiepska. Cały świat to robi, więc oczywiście my też powinniśmy wprowadzić lockdown. Cały problem polega jednak na tym, że dalej nie wprowadziliśmy stanu nadzwyczajnego, a dzięki temu moglibyśmy ubiegać się od państwa o jakąś większą pomoc. Tak naprawdę, gdybym dostała te 5 tys. złotych mikropożyczki, która została znowu zapowiedziana, to 5 tys. w skali całego lokalu - na nie wiadomo ile miesięcy, bo ja obstawiam, że to może potrwać nawet do marca - to jest nic. To nawet nie starczy na czynsz, to absurdalna kwota. A przecież ja muszę też z czegoś żyć. To nie jest tak, że opływam sobie w pieniądze i jest fajnie. Ta pomoc jest tak mała, że jeśli chodzi o lokale w centrum, te 5 tys. zł to mała kropla w morzu potrzeb. Ma być gdzieś opcja pomocy pracownikom, z której chciałabym też skorzystać, bo mam fajną ekipę, którą chciałbym zatrzymać u siebie. Nie chcę, żeby odeszli, bo nie jestem w stanie im pomóc w trakcie zamknięcia. Cały czas czekamy na informację na stronie ZUS-u, bo po konferencji mam tylko znaki zapytania i nic nie wiem.
Mam nadzieję, że rząd ruszy głową i zacznie pomagać. My byliśmy rozsądni w tym wszystkim i odkładaliśmy na konto, by mieć zabezpieczenie. Są jednak lokale, które nie ruszyły tak dobrze po poprzednim lockdownie i nie miały z czego robić oszczędności, tylko musiałypłacić zaległe faktury. Teraz nie mają z czego zebrać pieniędzy, bo są często tylko pubami i barami i nie oferują jedzenia, a alkoholu nie mogą sprzedawać na wynos.