Zgodnie z nowymi restrykcjami od soboty 17 października zarówno w strefie żółtej, jak i czerwonej lokale gastronomiczne działają w godz. 6-21. Po godzinie 21 mogą wydawać posiłki tylko na wynos.
Lublin, gdzie znajduje się restauracja Lawendowy Dworek, również znajduje się w strefie czerwonej. Jej właściciel, Mirosław Augustyniak, wraz ze swoją załogą w szczególny sposób postanowili zaprotestować przeciwko nowym obostrzeniom. Kucharze gotują dla gości Lawendowego Dworku za darmo. Oznacza to, że klienci ponoszą jedynie koszt składników, z których zostało przygotowane wybrane danie.
W menu na środę 21 października możemy znaleźć m.in. pomidorową z makaronem za 2,70 zł i połówkę pieczonej kaczki z kluseczkami i burakami za 17 zł. Na deser sernik za 5,30 zł. W czwartek menu będzie wyglądało inaczej. Załoga Lawendowego Dworku aktualizuje je każdego dnia.
W rozmowie z nami właściciel restauracji Mirosław Augustyniak mówi o tym, z jakiego powodu zdecydował się na tę niezwykłą formę protestu. Wyjaśnia także, w jaki sposób restauracji udało się przetrwać wiosenne obostrzenia. Na koniec rozmowy restaurator i kucharz zdradza również, jaka dodatkowa misja przyświeca jego buntowi przeciw restrykcjom. Całą rozmowę można przeczytać poniżej.
Mirosław Augustyniak: A proszę mi powiedzieć, komu się opłacało pojechać na strajk przedsiębiorców do Warszawy? Każdy musiał przecież do tego dołożyć. To, co robimy teraz, jest właśnie protestem przeciwko zamykaniu lokali gastronomicznych.
Wiosną, w trakcie pierwszej fali koronawirusa, część moich pracowników musiała zostać w domu. Moi ludzie obawiali się utraty zatrudnienia. Teraz te lęki wróciły na nowo. Załoga zaczęła zastanawiać się: "co z nami będzie?". Niezwykle mocno uderzył mnie widok bliskich mi ludzi obawiających się o swoją egzystencję.
Wie pan, w normalnej sytuacji praca w gastronomii daje możliwość zarabiania większych pieniędzy dzięki np. nadgodzinom. Dziś nie ma takiej opcji. Zatrudnieni pracują wyłącznie na podstawowych stawkach. Przez to jest im trudniej. Wiem jednak, że na pewno ich nie zwolnię.
Ci pracownicy, którzy obawiali się zakażenia koronawirusem, zostali wówczas w domach. Razem z resztą pracowaliśmy w parku otaczającym dworek. Do zrobienia było dużo pracy w terenie, dlatego zamiast wynajmować firmę zewnętrzną, zajęliśmy się tym sami. Jedynie poprosiliśmy projektanta ogrodów, żeby coś nam doradził.
Zobacz też: Właściciel kawiarni w Warszawie: Ile jeszcze przetrwamy? Dobre pytanie. Cały biznes leży
Pracowaliśmy, porządkując park. Wywoziliśmy starą darń, nawoziliśmy nową ziemię. Grabiliśmy, sialiśmy trawę. Działaliśmy, żeby nie siedzieć w domu, tylko robić coś dobrego dla firmy. Zwłaszcza że te prace i tak były do wykonania gdzieś tam w dalszej perspektywie.
Zupełnie.
Nawet w tej chwili oderwał mnie pan od kuchni. To nie jest tak, że cały czas gotuję, ale w takich sytuacjach biorę się za gotowanie. Swojego czasu byłem szefem kuchni. Razem ze swoją załogą organizowaliśmy pokazy kulinarne.
Byliśmy w Dubaju, Szanghaju. Przygotowywaliśmy obchody święta niepodległości w Mińsku dla 1200 osób. Moja ekipa najdalej była w Republice Południowej Afryki.
My jesteśmy firmą cateringową. W normalnych warunkach my w zasadzie nie prowadzimy restauracji w takim klasycznym ujęciu. Największą imprezą, którą obsługiwaliśmy, był maraton poznański - 20 tys. ludzi w weekend.
W 10 minut 100 kg makaronu. Zaprojektowałem urządzenia, które mi na to pozwalają (śmiech).
Nie będzie stałego menu. Każdego dnia będzie można u nas zjeść coś innego. Codziennie aktualizujemy listę dań na naszym fanpage'u na Facebooku. Chodzi nam o pełne zachowanie przesłania "Ugotujemy dla ciebie w cenie produktu".
Dlatego rano byłem na giełdzie po świeże produkty. Potem pojechałem po mięso, m.in. kaczki, które cieszą się u nas dużym powodzeniem, a muszą zostać wcześniej zmacerowane. Zależy nam na tym, by dania, które podajemy naszym gościom, przede wszystkim były smaczne. Jesteśmy restauracją, dlatego dokładamy wszelkich starań pomimo cen.
Musieliśmy przeprosić część gości, bo nie mogliśmy przyjąć wszystkich zamówień (śmiech). Nie dowozimy jedzenia. Klienci muszą przyjechać do nas i albo zjeść na miejscu, albo zabrać danie ze sobą. Wtedy jednak doliczamy do niego koszt opakowania.
Co bardzo ważne, nasza akcja promuje również jedzenie poza domem. Wielu ludzi, w Polsce zwłaszcza kobiety, które mają mnóstwo obowiązków na głowie, nie mają nawet tej chwili wytchnienia. Pracują, zajmują się domem, gotują. A prawda jest taka, że prawie każdy może sobie pozwolić na zjedzenie czegoś na mieście.
Nie musi być to coś drogiego, jak np. cielęcina. Nawet zwykłe pierogi - w wielu miejscach smaczne i stosunkowo niedrogie - to już jest coś, co pozwala nam zaoszczędzić czas, który musielibyśmy poświęcić na zrobienie ich w domu. W zamian zapracowana matka czy ojciec mogą usiąść przy stole razem i porozmawiać, zbliżyć się do siebie.
Opowiem panu historię. Zaprosiłem moich znajomych na kolację. Przyjechali na miejsce. Zaczęły się telefony - gdzie ja jestem, itd. Odpowiedziałem, że jestem zajęty, a kolacja jest przecież dla nich (śmiech).
Oni oczywiście byli bardzo zaskoczeni. To był czas, kiedy ich małżeństwo było w kryzysie. Przestali już nawet mieszkać razem. A kolacja - wydawać by się mogło - nic wielkiego, pozwoliła im zbliżyć się do siebie. Dali sobie kolejną szansę.
Moją życiową maksymą są słowa Marka Aureliusza: "Panie, daj mi cierpliwość, abym umiał znieść to, czego zmienić nie mogę; daj mi odwagę, abym umiał konsekwentnie i wytrwale dążyć do zmiany tego, co zmienić mogę; i daj mi mądrość, abym umiał odróżnić jedno od drugiego".
Finansowych tak, innych nie (śmiech).