Małgorzata Durska: Ja to tłumaczę „biali biedni". Ale tak, masz rację, chodzi o śmieci, odpadki, hołotę. „Trash can" to również kosz na śmieci.
To jest powszechne. W poprawnej politycznie Ameryce można „łajtraszować" w zasadzie bez konsekwencji. Funkcjonuje też określenie „trailer trash", czyli „odpady z przyczep". Chodzi o ubogich białych mieszkających w przyczepach kempingowych na parkingach. Hillary Clinton o wyborcach Trumpa powiedziała „basket of deplorables" - „kosz z żałosnymi ludźmi", którzy są rasistami, seksistami, ksenofobami. Wszyscy rozumieli, że chodzi o „white trash", chociaż ona to powiedziała w zawoalowany sposób.
No jasne.
Termin „white trash" często jest używany jako pałka na ludzi, którzy zgłaszają zastrzeżenia do systemu i elit. Jak się o nich w ten sposób powie, to unieważnia się ich pretensje. Oni są loserami, przegrywami, a w Ameryce być przegrywem nigdy dobrze nie wyglądało.
Pojawiło się w pierwszej połowie XIX wieku. Brytyjczycy zwozili do Ameryki ludzi, których się chcieli pozbyć z Anglii, przestępców i biedotę. Ci, którzy nie zostali uwłaszczeni ziemią i nie posiadali żadnego majątku, stawali się „white trash". Ich status był zbliżony do statusu niewolników, przekazywano ich jako parobków czy robotników od właściciela do właściciela, chociaż formalnie oczywiście byli wolni. W XIX-wiecznych zapiskach o jednym z największych właścicieli niewolników w Maryland można przeczytać, że napięcia nie występują między czarnymi niewolnikami i ich białymi właścicielami, lecz między czarnymi niewolnikami i „white trash". Określeń na białą biedotę jest dużo więcej. „Redneck", czyli „czerwony kark", wieśniak - tak się mówi o biednych białych z Midwestu. To się wzięło stąd, że jeśli cały dzień się schylasz na polu, to masz kark czerwony od słońca. „Hillbillies" to z kolei biali z Appalachów, o nich jest słynna „Elegia dla bidoków" J. D. Vance’a. Funkcjonowało też określenie „clay-eaters, czyli „jedzący glinę" albo „gryzący glebę", pojawiało się „white niggers" - „białe czarnuchy". No i „crackers" - herbatniki - to z kolei określenie biednych białych na Południu.
Tak nazwałam swoje nowe konwersatorium na UW.
Dwa razy tyle, ile mogłam przyjąć. To zaskakujące, zwłaszcza że na amerykanistyce mają do wyboru dużo innych ciekawych zajęć. Oni przychodzą nie na Durską, tylko przyciąga ich ten temat. Myślę, że kieruje nimi przede wszystkim zdziwienie.
Bo to, że Czarni są dyskryminowani, że rynek pracy, więziennictwo, przemoc policji wobec kolorowych - już wiemy. Wielkie ruchy społeczne w USA nagłaśniają te problemy. A wykluczenie i dyskryminacja białych to trochę terra incognita.
Wiele lat mieszkałam w Stanach. Już na Fulbrighcie w Indianie - byłam tam z dwójką małych dzieci - jechałam czasem w interior i trafiałam w białe miejsca z mocną biedą i atmosferą zamknięcia. Zatrzymujemy się w jakimś dajnerze, wchodzimy, wszyscy odwracają się od baru, przestają rozmawiać i patrzą na nas, jak przechodzimy do stolika. Filmowe sceny. Ostatnio byłam w USA tuż przed pandemią i pojechałam ze znajomymi z Nowego Jorku na trekking w góry. Po drodze zatrzymaliśmy się w małym miasteczku w Wirginii. Już na main street było dość ponuro, moja córka pogrzebała w komórce: „O, tu jest flea market, chodźmy zobaczyć". Zeszliśmy z main street i boczne uliczki zrobiły na mnie porażające wrażenie, wiele domów wyglądało, jakby przed chwilą spłonęły albo nikt w nich nie mieszkał. Podwórka-śmietniki z rupieciami, rozwalające się szopy, czarne okna. Idziemy dalej, dochodzimy do wybetonowanego parkingu, na którym odbywa się ten pchli targ - nad stolikami powiewają flagi amerykańskie. I na tych stolikach zobaczyłam rzeczy straszne: opakowanie przeterminowanego leku na wszy, pół paczki czipsów, pordzewiałe puszki i pudełka po herbatnikach, dziurawy dywan, no jednym słowem śmieci. Bezzębna staruszka ustawiła banner Avonu i oferowała półzużyte słoiki kremów. Na co drugim stoliku biblia. Młodzi faceci przechadzali się rozebrani do połowy, to był ich sposób spędzania wolnego czasu, na biodrach mieli pasy z nabojami. Wszyscy ludzie biali. Moja znajoma z Nowego Jorku wytrzeszczała oczy. Dla niej, Amerykanki, to był szok. Dwie godziny jazdy od Waszyngtonu i taka bieda! I ten jej szok był dla mnie najbardziej zastanawiający.
Pięć lat temu wyszła ważna książka Nancy Isenberg „White Trash. The 400-Year Untold History of Class in America", czyli „Biedni biali. 400 lat nieopowiedzianej historii klas w Ameryce". Isenberg pisze tak: „Biali biedni istnieją w Ameryce od czasów pierwszych brytyjskich osadników aż po dzisiejszych bidoków. Są podklasą, której istnienie przeczy amerykańskiemu marzeniu, że ciężka praca rodzi sukces. Jednocześnie ci zmarginalizowani biali stawali się języczkiem u wagi, gdy dochodziło do ważnych zmian tożsamości amerykańskiej, byli równie ważni dla powstania Partii Republikańskiej na początku XIX wieku, jak dla prezydentury Donalda Trumpa w 2017 roku". I ja tych ludzi zobaczyłam tam z bliska. Bardzo chcieli rozmawiać, chcieli, żeby się przysiąść, coś pokażą, mają jakieś fajne pudełko. I te ceny… Pamiętam, że coś mnie zaciekawiło, zapytałam, ile to kosztuje. Na twarzy kobiety pojawiło się wahanie: „50 centów?" - zapytała niepewnym tonem. Ona zastanawiała się, czy to nie za drogo. Opisałam tych kilka scen na swoim facebooku. Odezwał się prof. Kubik z Rutgers University: „Słuchaj, ja też byłem w tych okolicach, zepsuł mi się samochód, pomogli mi go naprawić, byli bardzo życzliwi, ale bieda, aż piszczy".
Poczytałam. Okazało się, że w latach 70-tych w tym miasteczku był jeszcze przemysł, zaniedbane dziś domki z ogródkami były domami zakładowymi, mieszkała w nich lower-middle class, ludzie ciężko pracujący, ale stabilni finansowo. To były przyzwoite osiedla. Przemysłu tam już dziś prawie nie ma.
No właśnie. Ona jest nauczycielką i osobą wrażliwą społecznie. Wcześniej pracowała w korpo na Manhattanie, ale stwierdziła, że czas na robienie czegoś bardziej pożytecznego. Poszła na Columbię, skończyła studia pedagogiczne i uczy w szkole dla dzieci z trudnych środowisk, testy na obecność narkotyków, wykrywacze metalu przy wejściach i te rzeczy. Na co dzień ma do czynienia z hardcorowymi środowiskami, więc jeśli ona była zaskoczona tym, co zobaczyła, miało to dla mnie podwójny wydźwięk. Bo ona jest taką osobą, która nie powinna się dziwić.
Bieda wśród białych jest tematem wypchniętym z debaty publicznej. Na facebooku jakiś facet mi zaczął wyjaśniać, że ja sobie to wszystko wymyśliłam, bo on mieszka 30 lat w USA i nigdy czegoś takiego nie widział. Po czym nawyzywał mnie od pisówek, bo podobno próbuję pokazać, że w Polsce Kaczyńskiego jest super, a w Ameryce - źle. Ale po wymianie uprzejmości z tym panem uświadomiłam sobie, że przecież sama mieszkam na Żoliborzu i też nie widzę biedy ani wykluczenia.
Amerykańskie elity są totalnie odklejone od niektórych elementów rzeczywistości społecznej a dane dotyczące biedy wśród białych są często nieprecyzyjne i mylące. Od paru miesięcy siedzę w tych statystykach i chyba powinnam napisać osobny tekst, jak one są przedstawiane i jak tworzy się niepełne czy też mocno spaczone obrazy rzeczywistości. Trudno znaleźć rasową strukturę całej amerykańskiej biedy. Najnowsze oficjalne raporty podają jedynie, że wśród Czarnych biedni stanowią 19 procent, wśród Latynosów - 16 procent, a wśród białych tylko 9 procent. I świetnie, masz problem załatwiony, bo kto się tymi białymi będzie zajmował, przecież w porównaniu z Czarnymi tam biedy jest mało. Tyle że jak sobie to poskładasz i spojrzysz na strukturę wszystkich biednych, zobaczysz, że blisko połowa to są biali. Stanowią największą grupę rasową wśród biedoty. I mówimy tu tylko o skrajnej biedzie, poniżej poziomu ubóstwa. To nie jest cała bieda, to bieda skrajna.
Zwróć uwagę, że „white trash" to jest właściwie oksymoron. Biel kojarzy się z sacrum, moralnością, czystością. A w słowie „trash" masz nieczystość, demoralizację. Czyli w tym określeniu mamy biel zmieniającą się w brud, biel splugawioną. Z jakiegoś powodu nie mówi się „black trash", czy „yellow trash" - są oczywiście inne okropne określenia, ale akurat nie te. Dlaczego? Bo zgodnie z rasistowskim stereotypem kolorowi z zasady są „trashem", więc nie ma powodu, żeby to podkreślać. Ale biali? Oni przecież należą do rasy wyższej, więc jeśli ktoś taki - mimo swojego uprzywilejowania - trafia do przyczepy, to coś z nim musi być nie tak. On nie zachowuje się jak prawdziwy biały! I tu dochodzimy do podstawowego problemu: w Ameryce dużo mówi się o nierównościach rasowych, natomiast o różnicach między klasami społecznymi bardzo mało. Wyznacznikiem dyskryminacji i wykluczenia może być w zasadzie tylko rasa. Kiedy ukazała się książka „White Trash" to pojawiły się głosy, że autorka użala się nad uprzywilejowanymi białymi i jakie ona ma do tego prawo, niech to wszystko powie Czarnym, którzy doświadczali niewolnictwa.
Oczywiście. I ani Isenberg, ani inni badacze zajmujący się „white trash" nie zamierzają tego kwestionować. Chodzi o to, że o jednych rzeczach się mówi, debatuje się powszechnie, natomiast o innych rzeczach się nie mówi, bo to niewygodne i zaburza nam ułożony obrazek. Historycznie „white trash" doświadczali w Ameryce nierzadko podobnej dyskryminacji i wykluczenia jak mniejszości rasowe: byli pozbawiani praw wyborczych, poddawani eksperymentom medycznym, zamykani w zakładach, sterylizowani i poddawani innym praktykom eugenicznym. To byli waste people. Wczoraj na wykładzie pokazywałam pewien wykres, to jest coś nieprawdopodobnego - spójrz, udostępnię ci ekran - co tu widzisz?
Tak jest. I kogo ta linia dotyczy?
Owszem. A teraz przeczytaj, jak ten wykres został zatytułowany: „Wśród Czarnych w latach 2015-16 śmiertelność z powodu przedawkowania narkotyków wzrosła o 40 procent". Jeszcze raz spójrz na całość: w przypadku Czarnych rosło, potem spadało, teraz znów zaczęło rosnąć, podczas gdy to, co się dzieje z białymi, to jakiś odlot, oni prześcigają i Latynosów, i Czarnych, śmiertelność w tej grupie wzrosła o 300 procent! Więc dominującą informacją jest tu nieprawdopodobny odsetek zgonów z przedawkowania wśród białych. I nazywanie takiego obrazka inaczej jest mega nadużyciem.
Aha, i jeszcze warto dodać, że to jest Pew Research Center, jeden z najbardziej uznanych ośrodków badań społecznych w Stanach. Zobacz, tu masz podział dokładny - przeanalizował to Angus Deaton, noblista z ekonomii - cały ten przyrost zgonów z przedawkowania wśród białych dotyczy ludzi z niskim wykształceniem. Bo dla białych z wyższymi studiami odsetek zgonów zmalał. Więc to nie jest tak, że bogaci biali kupują sobie dla kaprysu kilogram heroiny, dają w żyłę i umierają, tylko umierają biedni, uzależnieni od opiatów i leków przeciwbólowych. Jeśli masz tego typu wykres opatrzony takim tytułem przez główny ośrodek badawczy, który dostarcza analiz i sondaży, to nic dziwnego, że potem na targu w Wirginii moja znajoma wytrzeszcza oczy.
Moim zdaniem z tego, że w debatach o wykluczeniu, biedzie i nierównościach jest bardzo duże skupienie na rasie, a nie za bardzo potrafimy rozmawiać o klasach społecznych. Bo Ameryka chce być bezklasowa, każdy może dojść od pucybuta do milionera, prawda? Jak uderzasz w ten mit, a jest to mit, to uderzasz w Amerykę. I żeby było jasne: nie mówię, że problemy rasowe w Ameryce nie istnieją, one są ogromne. Ale różnice klasowe są równie istotne zarówno w przypadku białych, jak i Czarnych.
Pracują! Oni często harują ponad siły, połowa z nich zasuwa nawet w kilku miejscach i w nadgodzinach. W tym właśnie rzecz, że nie mogą się utrzymać z pensji. Może cię zaciekawią dane, które opublikował ostatnio „The Economist". Biden chce podnieść do 15 dolarów federalną minimalną stawkę godzinową, teraz wynosi ona 7,25 dolara i nie była podnoszona od 12 lat. Niektóre stany same już ją podniosły, ale spójrz, te pomarańczowe kropki to jest „living wage", czyli stawka godzinowa, która wystarcza, żeby opłacić czynsz, jedzenie i podstawowe wydatki. W zdecydowanej większości stanów - nawet po częściowych podwyżkach proponowanych w tym roku - stawki i tak będą dużo niższe od „living wage". Czyli masz sytuację, która dotyczy dziesiątek milionów Amerykanów białych, Czarnych, kolorowych: pracują w pełnym wymiarze godzin i im nie starcza na życie. Kasjerki i kasjerzy z sieci Walmart są odbiorcami „food stamps" - darmowych bonów na żywność. Mają tak niskie pensje, że się łapią na pomoc rządową dla najbiedniejszych. Państwo pośrednio finansuje więc Walmart i inne korporacje, bo tylko dzięki pomocy od rządu pracownicy mogą codziennie zjeść śniadanie i zameldować się pod bramą firmy.
Mało. I niewiele z tego wynika. Przesłałam ci wczoraj film dokumentalny amerykańskiej telewizji publicznej PBS. Dziennikarz rozmawiał kiedyś z białą biedną rodziną mieszkającą w Ohio i wrócił do nich po 12 latach. Kobieta sama wychowała synów, chodzi 12 mil do pracy, bo nie ma samochodu ani prawa jazdy, pracuje w Burger Kingu, czyści tam toalety i zarabia 7,85 dol. za godzinę. Siedzi w rozwalającym się domu, ledwo jej starcza na cokolwiek i cały czas twierdzi, że jej rodzina byłaby z niej dumna, a ona i tak skończy kiedyś college i zostanie nauczycielką. A jej dorastający syn, który ledwo potrafi się wysłowić, rozważa, czy będzie architektem, czy może prawnikiem. I to współgra z badaniami Gallupa: połowa biednych białych uważa się za middle class albo nawet upper middle class.
Steinbeck świetnie to zdiagnozował. Powiedział, że proletariat amerykański nigdy nie miał ciągot do socjalizmu, bo oni się zawsze uważali za „chwilowo zakłopotanych milionerów". Nawet ci najbiedniejsi mają przekonanie, że mieszkają na szczycie świata, w najbogatszym kraju i że wszystko zależy od nich samych. No ale to ma swoje konsekwencje. Jak odnosisz sukces, to jesteś „self made", a jak przegrywasz, to jesteś „self UNmade". To jest bardzo silne w Amerykanach. Teraz trochę się zmienia, znalazłam ostatnio badania - robione przez ten sam Pew Research - w których po raz pierwszy więcej Amerykanów uważa, że zarówno bieda, jak i bogactwo nie są efektem wyłącznie własnej pracy i osiągnięć, ale są uwarunkowane systemowo i środowiskowo. Do tej pory zdecydowana większość uważała, że jak się zbierzesz, zakaszesz rękawy, to na pewno ci się uda.
Tak jest. Dla mnie najciekawsze jest właśnie to napięcie pomiędzy przywilejem rasowym a niższością klasową. Dla Amerykanów to jest trudne do ogarnięcia i oni nie wiedzą, jak sobie z tym poradzić. Bo to jest coś, co nie pasuje, a jak coś nie pasuje, to się to wypiera i odsuwa.
I na ogół będzie to prawda. A biedny biały czegoś takiego nie ma. Przecież jest rasowo uprzywilejowany, więc jeśli siedzi w przyczepie, tym bardziej to jego wina. Co więcej kultura popularna karmiła go wizerunkiem„białych bohaterów", ludzi sukcesu. W wielu badaniach wychodzi, że poziom optymizmu wśród biednych Czarnych jest trzy razy wyższy niż wśród biednych białych. Właściwie wszyscy mają wyższy poziom optymizmu niż biali biedni. Tak samo poziom stresu i poziom odczuwania bólu. To tłumaczy, dlaczego oni tak bardzo na opiatach lecą. Wśród białych biednych obserwuje się też wysoki odsetek samobójstw i również największy odsetek samobójstw popełnianych przy użyciu broni palnej. Biali biedni kochają broń, traktują ją symbolicznie i emocjonalnie. Dzięki broni stają się lepszymi ojcami i opiekunami rodzin, broń kompensuje im wszystko to, co w życiu nie wyszło. Kondycja „white trash" przechodzi często z pokolenia na pokolenie, mówi się o pułapkach biedy, regionach, w których nie ma dobrych miejsc pracy, nie ma dobrych szkół, a jeśli komuś z takiej społeczności uda się coś osiągnąć, to natychmiast stamtąd ucieka. Z kolei gdy pojawia się w okolicy ktoś nowy, to taki sam biały biedny.
Jak w masło. Choć trzeba podkreślić, że najbiedniejsi biali nie głosują prawie w ogóle. Katherine Cramer w książce „The Politics of Resentment" pokazała na przykładzie Wisconsin mechanizm głosowania na Trumpa wśród białych z nizin. To nie jest tak, że ci ludzie bezmyślnie kochają Trumpa, choć oczywiście są wśród nich też fanatycy, ale to mniejszość. Wielu głosuje na Trumpa z jednego powodu: na złość elitom z miast i ludziom, którzy mają lepiej płatne zawody, chodzi również o nauczycieli i urzędników, bo w odczuciu pracujących fizycznie białych oni „kradną nasze pieniądze z podatków i w dodatku nami pogardzają". Biali biedni nie uważają, że Trump im pomoże, raczej są przekonani, że już nic im nie pomoże, więc przynajmniej dokopią tym, którzy ich wkurzają. Kiedy obserwowałam atak zwolenników Trumpa na Kapitol to mnie uderzyło, że komentatorzy ogłosili „This is not America".
Owszem. To jak powiedzenie ludziom, że oni nie istnieją. Oczywiście wśród tych, którzy wdarli się na Kapitol byli skrajni faszyści, wyznawcy teorii spiskowej QAnon i alt-rightowcy, ale już w tłumie pod Kapitolem było sporo normalsów z grupy biednych białych.
No nie, powiedział jednak „mob", a to ma trochę inne znaczenie, łagodniejsze: tłum, ciżba, rój. Jak ludzie tańczą na ulicach i chcesz opisać ich pozytywnie, to możesz użyć określenia „flash mob". Mnie bardziej zaskoczyło - powtórzę to zdanie - „This in not America". Bo właśnie TO JEST Ameryka, jakaś jej część, a jak się temu zaprzecza, to się ucieka przed systemowymi i strukturalnymi problemami. Polecam ci jeszcze jedną książkę: „Dreamland. Opiatowa epidemia w USA". Jej autor Sam Quinones jest uznanym reporterem i zaczyna swoją opowieść od opisu prowincjonalnego miasteczka w Ohio, w którym był kiedyś basen. Chodzili tam ludzie bogaci, biedni, biali i czarni, basen w pewnym sensie należał do wszystkich, w slipkach nie widać, czy jesteś z wyżyn, czy z nizin, to tworzyło wspólnotę, dzieci się mieszały, rodziny zawierały tam przyjaźnie w poprzek klas. Ten obrazek jest dziś przeszłością. Już nigdzie tak nie jest. Mieszkałam w USA w różnych miejscach, na prowincji, w bogatej Upper East Side na Manhattanie, ale też w biednej dzielnicy pod Waszyngtonem, gdzie często byłam jedyną białą na ulicy. Przez te wszystkie pobyty w Stanach na przestrzeni prawie 30 lat obserwowałam na własne oczy postępującą segregację mieszkaniową. Z moich znajomych i przyjaciół, którzy mieszkali na Manhattanie, dziś nie mieszka już tam nikt. Bo po prostu ich na to nie stać. Osiedla, które były typowe dla „working class" i „middle class" - mieszkali tam na przykład nauczyciele i urzędnicy - zostały przejęte przez deweloperów i poprzerabiane na apartamentowce dla bardzo bogatych.
Nie mam. To jest błędne koło. Moim zdaniem są trzy rzeczy do totalnej zmiany w USA i nie będę tu specjalnie oryginalna: edukacja, służba zdrowia i mieszkalnictwo. Trzy rzeczy, które ludzi ściągają na dno. Jeżeli na którymkolwiek z tych ogniw padniesz, to już upadasz całkowicie. Ludzie często trafiają do przyczep kempingowych z powodu bankructwa w czasie choroby. Bo ich polisa czegoś tam nie obejmowała i nie są w stanie zapłacić 50 tysięcy dolarów rachunku ze szpitala. Poziom edukacji w ogromnej mierze zależy od tego, gdzie mieszkasz. Większość bogatych ludzi na Manhattanie wysyła dzieci do darmowych publicznych szkół. Dlaczego? Bo są to publiczne szkoły w bogatych dzielnicach i trzymają wysoki poziom. W Waszyngtonie w Georgetown widzisz pałace, które obezwładniają bogactwem, drink w barze kosztuje 30 dolarów, a przejedziesz dwie godziny samochodem i masz kobietę na pchlim targu, która się zastanawia, czy 50 centów to nie za drogo jak chce coś sprzedać. Jeśli ma się coś zmienić, to temat różnic klasowych musi wejść do mainstreamu, przebić się. Zwłaszcza że taka nowa opowieść o klasach mogłaby lepiej opisać problemy wspólne dla Czarnych, białych, Latynosów. Na razie te grupy są ustawione przeciwko sobie.
***
Małgorzata Durska, dr socjologii i ekonomistka, wykłada w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego.
<<Reklama>> Ebook o niemal niewolniczej pracy w USA dostępny jest w Publio.pl >>