Jan Wróbel: Dzięki tej awanturze wielu nauczycieli zrozumiało, że to zły podręcznik. A inni pomyśleli: to ja jeszcze poczekam. Rzadki przypadek, że warto było robić awanturę.
Rozumiem, że pytasz o kolejne antypisowskie nad-wzmożenie?
Jak dobrze wiesz, mam takie poglądy, że niechętnie stawiam krzyżyk na rządach prawicy. Myślę, że prawica miewa chwile, gdy dobrze słyszy naród polski i wtedy trzymam za nią kciuki, ale w przypadku podręcznika profesora Roszkowskiego nic się nie da ukręcić. Żadna aksjologia nie pomaga. Ten podręcznik po prostu nie powinien powstać. I awantura wokół niego miała sens, bo takie chamstwo i taka popelina ze strony ministerstwa rzadko się zdarza. Już naprawdę PiS mógł sobie darować, w pięć sekund zrezygnować ze zrobienia tej głupoty.
Bo oni chcą awantur. Być może wszyscy chcemy awantur, które pozwalają zapomnieć.
Moim zdaniem nasza polityka po 2010 roku jest zbiorową ucieczką przed trudnymi myślami. Przede wszystkim przed myślą, że Polska może być tak słabym krajem, w którym samolot prezydenta spada po przekroczeniu granicy wschodniej. To jest wciąż niewypowiedziane do końca przerażenie. I niewyjęty kolec.
Nasze życie polityczne - a na pewno duża jego część - jest nerwową ucieczką od przerażenia, że coś takiego w ogóle mogło się wydarzyć. I że Polska w związku z tym wymaga daleko idącej zmiany kursu. Większość zadym, które obserwujemy w polityce, to odwracanie uwagi od tych trudnych myśli. Przy czym Donald Tusk doszedł do wniosku, że nic ze słabościami państwa nie zrobi, bo, kierowniku, nie da się, a Jarosław Kaczyński albo od początku wiedział, że nic nie zrobi, albo wiara w możliwość zmiany z niego wyparowała. Gdyby nie to, że po stronie pisowskiej kompletnie brak już wiary w naprawę państwa, to ktoś taki jak Czarnek nigdy by nie został ministrem edukacji narodowej. A nawet gdyby został, byłby innym ministrem, bo by wyczuł, że czegoś innego się od niego oczekuje. Przecież Czarnek jest człowiekiem o dużej inteligencji politycznej. To naprawdę nie jest głąb. Szybko zrozumiał, że został mianowany ministrem edukacji narodowej głównie po to, żeby denerwować ludzi, którzy wymyślają tytuły w „Gazecie Wyborczej", „Newsweeku" i TVN24. I trafnie odczytał potrzebę, bo właśnie po to został postawiony.
Mianujmy Czarnka, bo on dobrze wie, co zrobić, żeby o edukacji się dużo mówiło. I się mówi, tyle że nie o tym, co ważne. Podobnie jest w całej polityce: dzięki nieustannym zadymom można unikać trudnych, natrętnych myśli.
Nie chcę porównywać stanu polskiej edukacji ze stanem tupolewa, który spadł w Smoleńsku, ale ta analogia nie jest zupełnie absurdalna. Dzieci z orzeczeniem takim czy innym, dzieci z zaświadczeniem o specjalnych potrzebach, dzieci bez żadnego orzeczenia lub zaświadczenia, ale wymagające natychmiastowego wsparcia - takie dzieci są coraz liczniejsze. Nie chodzi o to, jak twierdzą niektórzy, że młodych ludzi z kłopotami jest tyle samo, co zawsze, tylko dawniej nikt nie wiedział, że istnieje ADHD. Uwierz mi: w szkole widać zasadniczą zmianę. Zbieramy żniwo tego, że dzieci dostają ogromną liczbę bodźców w komputerach i na komórkach, są mega zdekoncentrowane i uzależnione jak w filmie „The Social Dilemma" na Netflixie. Ten dokument nie jest karykaturą ani przesadą, tylko dość dokładnym opisem rzeczywistości. Kiedyś takich dzieci z kłopotami było w szkole X, a teraz jest ileś razy X. I szkoła powinna dostać bardzo dużo autonomii, powinna mieć prawo odpuszczenia sobie znacznej części materiału dydaktycznego i podstawy programowej, powinna też zatrudnić specjalistów, żeby tym dzieciom pomóc.
Tak. Wiele dzieciaków potrzebuje czegoś innego od szkoły niż piętnaście lat temu. Wszyscy wiemy, że szkoła ma pilne zadania inne niż kiedyś, ale nie bardzo o tym rozmawiamy. I uciekamy od tych rozmów w stronę kretynizmów narodowo-katolickiej tromtadracji albo kretynizmów walki z narodowo katolicką tromtadracją.
Owszem.
Jednym z największych sojuszników PiS-u jest mechanizm napuszczania skrajności na siebie. Przecież każdy wie, że znaczna większość ludzi głosujących na PO, Lewicę czy PiS to są osoby, z którymi da się spokojnie istnieć pod jednym dachem. No i teraz napuść mnie na nich, żebym koniecznie pobiegł do urny wyborczej i zagłosował na PiS... A może zostanę w domu, bo mi się nie chce? Do podburzenia poczciwego tradycjonalisty polskiego w kapciach potrzebne są skrajności. Potrzebni są wariaci, którzy będą krzyczeli, że jeśli w polskiej szkole pojawi się słowo "Bóg", to cofnęliśmy się do średniowiecza. I wtedy ruszam się z fotela i biegnę na ten PiS zagłosować. Skrajności są niezbędne. A żeby tym skrajnościom paliwo się nigdy nie skończyło, potrzebujesz głupot Terleckiego, głupot Czarnka i paru innych rzeczywistych, a nie udawanych matołów, którzy wierzą w te najpotworniejsze komunały, które powtarzają za swoimi przewodnikami duchowymi.
Weźmy kwestię praw osób nieheteronormatywnych. Większość polskich rodzin, kiedy dziecko powie, że jest gejem czy lesbijką, odczuwa ból i lęk, bo „będzie dziecku trudniej w życiu", bo „chciałoby się mieć wnuki" i tak dalej. Jednak rzadko takie dziecko usłyszy twarde: „Co to, to nie! Nie pokazuj mi się na oczy!". I cały świat polityczny powinien zdroworozsądkowo zmierzać do tego, żeby nadal ludzi oswajać i podawać pozytywne przykłady. Ale w polityce to tak nie działa. W polityce trzeba wyciągnąć jakiś najbardziej skrajny i trudny do przyjęcia model. Pokażemy ludziom piętnastoletniego geja, który związał się - bo ja wiem - z dużo starszym gejem Niemcem w skórzanych portkach i z tatuażem odwróconego orła z koroną w zadku. I najlepiej, żeby jeszcze tworzyli trójkąt z innym gejem po korekcie płci. Wtedy iluś tam polskich poczciwych tatusiów powie: „No nie, tego już za wiele". Dla wzmożenia potrzebne jest to, co wstrząśnie. Kołtun dostaje piany, my pianę bijemy i tak dookoła Wojtek.
Bo temu służą te zagrania. Najpierw atakujemy, wrzucamy granat w szambo, a potem czekamy, aż tamci nas zaatakują i wydzieramy się wniebogłosy: „Jesteśmy atakowani! Lewactwo nas bije!". Minister Czarnek rozumie ten schemat i umie go sprowokować. To, co Czarnek opowiadał, że dzieci ubeków czy wnuki rodzin ubeckich krytykują podręcznik do HiT-u, było tak absurdalne, że nawet w powiatowym PiS nie zdarza się, żeby ktoś tak bredził. No to czemu mówi to dość inteligentny człowiek? Bo liczy, że po drugiej stronie puszczą komuś nerwy, ktoś powie czy napisze o „katolickich mordercach" albo „katofaszyzmie", i wtedy będzie można powiedzieć: „Ale nas atakują!". Czarnek z dziesięć razy urósł, odkąd został ministrem edukacji narodowej tylko dlatego, że jest atakowany. Czy słusznie atakowany? Najczęściej tak. Ale ataki mu służą. Wchodzi potem Czarnek na takie pisowskie gremium i sobie mruczy pod nosem: „No i co, kołki! Was aż tak nie atakują, jak mnie. Przypadek? Nie sądzę. Układ mnie nienawidzi". I tak dalej.
Tak jest.
Atakować problem, ale nie walić ad personam. Media liberalne są w nieustannym popłochu i prowadzą coś w rodzaju pseudokrucjaty: oddajemy kolejne przyczółki, nie potrafimy ich odzyskać, ale przynajmniej strasznie przy tym wrzeszczymy. Tymczasem trzeba się pogodzić z tym, że jakaś część liberalnego przesłania zużyła się, nie służy liberalizmowi, nie zdobywa ludzi i nikogo nie przekonuje poza przekonanymi. I tę zużytą część porzucić. Kreatywnie pomyśleć, co robić dalej.
W sprawie oświaty dość łatwo ustalić, co robić dalej, bo są w Polsce ludzie, którzy zdroworozsądkowo widzą, na czym polegają problemy edukacji. Nie pieprzą w nieskończoność, że polska szkoła jest pruska, bo nie jest pruska. Albo że polska szkoła bazuje na pamięciowym zapamiętywaniu materiału, bo nie bazuje. Albo że w polskiej szkole panuje testomania, więc trzeba zrezygnować z testów, to wtedy będzie dobrze - kolejna brednia. Albo że polska szkoła się odrodzi, jak będzie w niej więcej demokracji, a uczniowie będą mogli wpływać na powoływanie dyrektora - to kolejny miraż. Trzeba wziąć ludzi, którzy popatrzą na realne problemy szkoły i trzeba dać im platformę, miejsce, żeby się spotykali. Mamy kogo pytać, bo mamy dobrych nauczycieli i pedagogów. To jest sytuacja wyjątkowa.
No oczywiście. Spróbuj sobie pogadać z polskimi sędziami, jak należy zreformować sądy. Taka rozmowa się nie sklei. Masz pięć stowarzyszeń sędziowskich, jedno bardziej demokratyczne od drugiego, ale tak naprawdę to gros środowiska chciałoby, żeby się od sędziów odwalić. „Odpieprzcie się od generała". Takie motto. Z nauczycielami tak nie jest. Wciąż są w tym zawodzie ludzie, którym chce się rozmawiać o zmianach. Jeśli mnie pytasz o pozytywną rolę mediów, to ona zawsze powinna być ta sama: wyciągać do światła tych, o których byśmy się nie dowiedzieli, gdyby nie media. I dawać im głos.
Ważnym osiągnięciem polskich szkół jest to, że one nie dały się wciągnąć w ten młyn. Nie słychać głosów, że jakaś szkoła jest pisowska, a inna antypisowska. Wciąż na szczęście nie jesteśmy faszerowani anegdotami na Facebooku, że pani postawiła komuś złą ocenę ze względu na zaangażowanie polityczne rodziców. Może jakiś zdenerwowany nauczyciel wyrzuci z lekcji dziecko za przynależność do strajku klimatycznego, ale takie zachowania to są rzadkie przypadki. My - nauczyciele - prawidłowo odpowiedzieliśmy na wyzwanie epoki: stworzyliśmy przestrzeń wspólną dla wszystkich. Na zewnątrz się politycznie naparzają, a w szkole - nie. Jesteśmy o sto lat przed światem politycznym czy medialnym, który żyje z tego, że wyszukuje skrajności i napuszcza je na siebie. My szkole nie lubimy skrajności.
Tak.
Tak powiedziałem? Byłem w formie.
Peerel upadł, bo pokolenie, które poszło do szkół w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, słyszało od nauczycieli, że wszystko w tym kraju jest do dupy. Tego nie trzeba powiedzieć wprost, wystarczy dać do zrozumienia, opowiedzieć anegdotę ze sklepu: pani nie sprawdziła prac, bo stała w kolejce i tak dalej. Seria takich opowieści powoduje, że system się wywraca. W wolnej Polsce nie wolno nam dopuścić do tego, żeby nauczyciele przekazywali uczniom komunikat: słuchajcie, w tym kraju nic nie wychodzi. „Uczcie się języków, tyle wam powiem". Nam nie wolno do tego dopuścić, bo kraj jest za młody, za mało bogaty, za mało demokratyczny, za mało cywilizowany, żeby sobie poradzić z falą niechęci do samego siebie i przekonaniem, że „u nas to zawsze".
Słaby. Z 2019 roku zapamiętałem zadziwiająco dużą skalę poparcia dla strajku nauczycielskiego, a potem ogromną falę rozczarowania, że nic z tego nie wyszło. Po raz pierwszy środowisko nauczycielskie dotknęło wtedy wspólnie realiów: „nie da się". Zbiorowo, bo wcześniej dotykaliśmy tego indywidualnie. Liderzy protestu - mimo że są zawodowymi związkowcami - nie potrafili poruszyć struny, że oto tworzymy ogólnonarodowy ruch naprawy szkoły. Wyszła z tego kakofonia: chcemy tak, chcemy siak, chcemy dobrze zarabiać, ale nie chodzi nam o pieniądze. Zabrakło Wałęsy. Po przegranym strajku 2019 roku pozostało duże zbiorowe zniechęcenie, bo zobaczyliśmy, że nie daliśmy rady.
Spróbuję ci opisać różnicę między kiedyś a dziś. Jakbyś wszedł do pokoju nauczycielskiego dziesięć lat temu, tobyś posłuchał narzekań, że podstawa programowa jest za duża, że wymaga się od nas Bóg wie czego, oraz że za mało zarabiamy. Dzisiaj usłyszysz dokładnie to samo, ale doszło takie przekonanie, że NIGDY nic się nie zmieni. Że nie będzie podstawa programowa dostosowana do realiów za mojego życia, że nie będzie w tym zawodzie przyzwoitych płac za mojego życia, i że praca z dziećmi już zawsze będzie się wiązała z coraz większym obciążeniem. To ważna zmiana w pokoju nauczycielskim, nowy, gorszy klimat, który we mnie budzi duży niepokój. Znowu jest tak, że wchodzisz do klasy i tam siedzi 30 osób. Ta liczba przecież już spadała! I znowu jest tak, że jesteś sam w tak dużej grupie. Po wyjściu z lekcji nie masz z kim porozmawiać o tym, co się wydarzyło w klasie. Bo nawet jeśli w szkole jest psycholog, to czeka do niego długa kolejka dzieci z orzeczeniami, a ty nie masz przecież orzeczenia, po prostu chciałbyś powiedzieć komuś: „Mówię w tej klasie i mówię, a nikt mnie nie słucha".
Jasne. Na przerwie dziesięciominutowej między herbatą i kawą. „A, no tak, ja też mam taką klasę, w której gadam i nikt mnie nie słucha". Kiedyś to wystarczało, ale dziś nie wystarcza. Chciałoby się swoją intuicję, że coś jest nie tak, jakoś wykorzystać, coś z nią zrobić. I nie masz gdzie z tym iść. Szukamy nowoczesnych sposobów nauczania fizyki, a odpuszczamy to, co najbardziej polskiej szkole dolega: relacje międzyludzkie. Wszyscy niby wiemy, że relacje są najważniejsze, uczy się tego na kursach coachingu, przyjeżdżają eksperci z Ameryki, ale szkoła z tego nic nie ma. Najwyżej jakieś szkolenia. Ktoś przyszedł do mnie, podszkolił i za chwilę sobie poszedł, a ja zostałem.
Zgadza się.
Skleroza systemu. System ma nawyk budowania podstawy programowej przez ekspertów. Jeżeli masz ekspertów, którzy reprezentują świat akademicki, i pytasz ich, co dziecko powinno umieć z historii czy biologii, no to domyślasz się, jaka pada odpowiedź. Właściwie dlaczego dziecko nie miałoby umieć historii Bizancjum? Czy to nie jest ciekawe i ważne? No jest! A historia Rusi Nowogrodzkiej? Ważne! Zwłaszcza teraz! A czy dziecko nie powinno wiedzieć, co to są nastie i taksje? Przecież świat roślin to niezwykle ważny temat w dobie katastrofy klimatycznej. Na koniec dnia masz czternaście razy za dużą podstawę programową, którą następnie ktoś zmniejsza do raptem dwa razy za dużej i jest to ogromny sukces.
Chyba raz. W końcówce lat 90., ale ona zaraz znowu spuchła.
Silne, ale głupie.
Zadaję sobie to pytanie co najmniej raz w tygodniu. W tym roku współpracowałem z kilkorgiem nauczycieli ze szkół podstawowych nad ulepszeniem podstawy programowej. Zorganizował to Wrocławski Park Technologiczny, zebrał nauczycieli różnych przedmiotów i mieliśmy pracować wspólnie. Zrobiliśmy ogromne skróty w podstawie programowej tylko dzięki temu, że współdziałaliśmy jako nauczyciele różnych przedmiotów, którzy na co dzień siedzą w swoich silosach. I teraz wyobraź sobie, że nie Wrocławski Park Technologiczny wymyśla takie fanaberie, tylko zrobiłoby to ministerstwo…
Po pierwsze z nawyku, że u nas to nic nie wyjdzie. A po drugie dlatego, że lobby ekspercko-profesorsko-dydaktyczno-ministerialne jest skupione na logikach przedmiotowych.
Gdybym chciał zrealizować podstawę, to lekcje musiałbym skończyć w okolicach 15 sierpnia.
Gdybym uczciwie powiedział panu wizytatorowi z kuratorium: "proszę pana, zdrowy rozsądek i sumienie są ważniejsze od bzdur, więc zrobię połowę tego, co zapisano w podstawie programowej", groziłoby to mojej szkole odebraniem praw szkoły publicznej.
60 procent. I uważam, że jak ktoś robi z podstawy programowej więcej, to coś z nim nie tak.
Na lekcjach historii diabeł tej nadprodukcji tkwi w tym, że masz multum zjawisk do omówienia. „Główne prądy epoki XIX wieku takie jak socjalizm, liberalizm, konserwatyzm i inne". Jeśli chcesz, żeby dzieci w XXI wieku pojęły, co to był liberalizm w XIX wieku, to nie możesz tego zrobić na jednej lekcji pod tytułem „liberalizm, konserwatyzm i inne". Musisz coś wybrać. Na przykład omówisz liberalizm i socjalizm, a reszty nie omówisz. I zrobisz to w dwie godziny lekcyjne, a nie w 40 minut, jak każą. Potem musisz to w dokumentach zapisać, żeby jakoś wyglądało. Powinienem nauczać o wszystkich zrywach XIX wieku, powstanie w Neapolu, Wiosna Ludów w Europie i tak dalej. A mówię głównie o Paryżu.
Bo wpisuję, że omówiłem Wiosnę Ludów w Europie, chociaż tak naprawdę omówiłem trzy dni w Paryżu.
Od zawsze.
Może idealizuję, ale jak rozmawiam z ludźmi - także z rodzicami uczniów - to nie widzę wielu klientów na te wszystkie idiotyzmy, które media produkują tak obficie. Mam obawy, że w mediach pojawiła się grupa ludzi, którym wmówiono, że skuteczność oznacza zniżanie się do minimalnego poziomu. I oni po prostu w to wierzą. Z rynkiem, który wymaga chamstwa, tępoty i szyderstw zamiast ironii, oni i tak nie wygrają. Królowanie w redakcjach ludzi, którzy innym wmawiają, że skuteczność wymaga szorowania po dnie - to się kiedyś skończy. Wszystkie lajki i kliki nie będą przynosić dużych pieniędzy. Więc etap królowania agresywnych matołów oraz miłych ludzi, którzy uważają, że agresywne matoły mają rację i trzeba ich naśladować - to się wkrótce skończy.
Opowiem o dwóch epizodach. W latach 90. na dobre zaciągnąłem się do prawdziwej redakcji. Rzuciłem wtedy na chwilę szkołę. Po roku spotkałem się z Krystyną Starczewską, która powiedziała: „Janek, wielka szkoda, że nie uczysz". Mnie też się zrobiło przykro, więc wziąłem cztery godziny z dwiema klasami w piątki. Równocześnie pracowałem w redakcji „Życia" i te cztery godziny dodatkowe to było megaobciążenie, bo redakcja - jak pewnie pamiętasz - zajmowała człowiekowi cały tydzień. Tylko dzięki temu, że tacy ludzie jak Kuba Sufin czy Piotr Skwieciński szli mi na rękę, mogłem to jakoś łączyć. Wtedy patrzono na mnie w szkole jak na człowieka ustawionego życiowo: „Jesteś dziennikarzem, dobrze zarabiasz, ale ci zazdroszczę!". Minęły dwie dekady, pracowałem już w innej redakcji. I teraz to w tej redakcji patrzono na mnie jak na kogoś, kto się dobrze ustawił w życiu, bo miałem etat w szkole. „Janek, ty masz etat, szczęściarzu! Masz w życiu stabilizację!". Bo w redakcji prawie nikt nie miał etatu.
Nie mogę powiedzieć, że na pewno bym wybrał szkołę albo na pewno bym wybrał redakcję. Bo zależy jaką. W dziennikarstwie wielką przyjemność sprawia to, że rozgryzasz skomplikowane zagadnienie, zbierasz informacje i potrafisz je przekazać ludziom w prostszej formie, nie tracąc istotnej treści. To mnie najbardziej grzało: ułożyć łamigłówkę, potem ją uprościć, znaleźć prawidłowość, wzór i przekazać ludziom główny sens. Dowiedzieć się czegoś, zobaczyć, że to nie jest aż tak trudne, a potem to opisać, zachowując istotę. W zawodzie nauczycielskim afrodyzjak jest podobny. Coś umiesz, coś wiesz i przekształcasz to w coś prostszego, ale zachowujesz najistotniejsze fragmenty układanki. Jeśli to się uda, jesteś strasznie szczęśliwy, bo podzieliłeś się z innymi ludźmi tym, co sam wiedziałeś. Gdybym miał trafić do szkoły, która już nie ma tego etosu, tylko jest typową fabryką ocen, nikomu na niczym nie zależy - łącznie z rodzicami - byle dzieci miały po prostu dobre wyniki w testach, tobym nie czuł się wygrany. Tak samo gdybym trafił do redakcji, która szuka łatwych głupot i podaje je w atrakcyjny sposób. W takich miejscach nie warto pracować.
***
Jan Wróbel (1964) jest nauczycielem historii w liceum "Bednarska", prowadzi poranki w TOK FM, publikuje w "Dzienniku Gazecie Prawnej". Był wicenaczelnym dziennika "Życie", sekretarzem redakcji "Dziennika Polska-Europa-Świat", w TVN24 współprowadził program "Dwie prawdy", publikował we "Wprost", "Newsweeku" i wielu innych miejscach. Był też przez dziewięć lat dyrektorem liceum "Bednarska". Autor książek m.in. "Jak przetrwać w szkole i nie zwariować", "Grunwald 1410: świętością nie wygrasz".