Nie jest to pierwszy raz w ostatnich miesiącach, gdy rząd czy PiS dają jasno do zrozumienia, że chcą mieć realny wpływ na to, co dzieje się w bankach. Rzec można, że nie po to powiększali udział kapitału publicznego w sektorze (m.in. poprzez repolonizację Pekao), żeby z tego nie korzystać.
Zaleciało Erdoganem
- komentował słowa Kaczyńskiego Łukasz Wilkowicz z "Dziennika Gazety Prawnej".
Jeśli chodzi o oprocentowanie depozytów, to już w maju za to, że jest ono, zdaniem rządu, zbyt niskie, rugał sektor bankowy premier Mateusz Morawiecki. Pytany, jak chce zmusić banki do uatrakcyjniania oferty, enigmatycznie mówił, że "perswazją". Ta przyniosła pewne skutki - zaczęły pojawiać się promocyjne lokaty nawet na 5-6 proc. - ale jak widać po wtorkowych słowach Kaczyńskiego, dotychczasowe ruchy nie są satysfakcjonujące.
Jak wynika z danych NBP, średnie oprocentowanie lokat w bankach wynosiło w lipcu ok. 4,9-5,4 proc. (w zależności od długości depozytu). To istotny skok wobec stanu sprzed roku (czyli sprzed rozpoczęcia cyklu podwyżek stóp przez NBP), gdy wynosiło ono ok. 0,1-0,3 proc.
Jeśli banki nie podniosą oprocentowania depozytów, obłożymy ich zyski podatkiem
- zapowiadał już w lipcu szef PiS. Na marginesie - te zyski też spadają. Z ostatnich danych Komisji Nadzoru Finansowego wynika, że wynik finansowy netto sektora bankowego na koniec lipca wyniósł 4,9 mld zł, co jest kwotą o ok. 57 proc. niższą niż miesiąc wcześniej. Przyczyną takiego stanu rzeczy są m.in. wakacje kredytowe.
Rząd chce wpływać na banki nie tylko samą perswazją, lecz także własnymi działaniami. Za taką presję na banki można uznać także istotne polepszenie warunków obligacji oszczędnościowych oraz wprowadzenie do oferty papierów "antyinflacyjnych" na rok i dwa lata. Tym samym rząd aktywnie chce włączyć się w rywalizację z bankami o oszczędności Polaków. Rywalizację, do której wcześniej banki się nie garnęły ze względu na nadpłynność w sektorze.
Oczywiście - jak często bywa w przypadku wypowiedzi Kaczyńskiego, ale nie tylko - nie do końca wiadomo, co miałoby być oprocentowane na poziomie 7-8 proc. Banki nie zwykły w ogóle naliczać odsetek od tego, co trzymamy na rachunkach osobistych. Jeśli chodzi zaś o lokaty, to ich oprocentowania nie zmienia się ot tak w trakcie ich trwania. Jeśli ktoś chce lepsze warunki, musi zerwać obecny depozyt (zwykle tracąc naliczone dotychczas odsetki) lub poczekać, aż jego okres minie. Acz oczywiście być może w trosce o nierozgniewanie prezesa Kaczyńskiego banki będą zmuszone zmienić te reguły.
Warto też zaznaczyć, że oprocentowanie na poziomie wyższym niż 7 proc. to więcej, niż wynosi - i zapewne będzie wynosić docelowo - główna stopa procentowa NBP. Obecnie to 6,75 proc., a prezes NBP i kilku innych członków RPP dają dość jasno do zrozumienia, że cykl podwyżek zapewne już się zakończył lub zakończy się w październiku jeszcze delikatną podwyżką o 25 punktów bazowych do równych 7 proc.
Stopa referencyjna NBP to oprocentowanie bonów pieniężnych (zwykle siedmiodniowych), za pomocą których NBP "ściąga" płynność z rynku bankowego. Można powiedzieć, że to minimum, które bank może zarobić na kapitale, jeśli m.in. nie udziela z niego kredytu (a z akcją kredytową - przynajmniej w przypadku kredytów mieszkaniowych - jest ostatnio najgorzej od co najmniej kilkunastu lat) ani nie nabywa obligacji skarbowych.
Wydaje się, że sytuacja, w której banki miałyby pozyskiwać płynność - której im nie brakuje - po cenie 7-8 proc. w skali roku od klientów, aby potem uzyskać z nich tyle samo albo i mniej w NBP, jest długoterminowo bez sensu i odbiłaby się zarówno na akcjonariuszach, jak i klientach obciążanych po prostu wyższymi prowizjami i opłatami.
Oczywiście na drugim końcu tej wyliczanki są klienci banków. Kaczyński mówi, że wyższe oprocentowanie motywowałoby do tego, aby środki odkładać, a nie żeby je wydawać. W domyśle - bo im wyższe wydatki, tym większa presja inflacyjna w gospodarce.
Na poziomie idei wszystko się niby zgadza - każdy dodatkowy procencik na koncie oszczędnościowym czy lokacie powinien sprzyjać oszczędzaniu. Otwarte pozostaje jednak pytanie, czy da się tu jeszcze dużo zdziałać. Ostatnie dane pokazują, że generalnie przestaliśmy się zastanawiać "wydawać czy oszczędzać". Jest wręcz przeciwnie - zaczęliśmy sięgać po oszczędności, żeby mieć co wydawać.
Każdy dodatkowy procent na lokacie to dobra wiadomość, ale generalnie nawet odsetki rzędu 7-8 proc. w skali roku są dalekie od pokonania 16-procentowej inflacji. Warto też zauważyć jeszcze jedną rzecz - 7-8 proc. na lokacie w skali roku to "tylko" ok. 5,7-6,5 proc. na rękę. Reszta przepada w ramach 19-procentowego podatku od zysków kapitałowych. Inaczej licząc - lokata musiałaby być oprocentowana na ok. 19,9 proc., żeby wygrać z inflacją 16,1 proc. (jak w sierpniu).
Dlatego teoretycznie rząd mógłby sam - bez nacisków, perswazji czy jakkolwiek nazwać jego zabiegi wobec sektora bankowego - podnieść Polakom zyski z lokat o blisko jedną czwartą. Wystarczyłoby zlikwidować podatek od zysków kapitałowych.
Na to się jednak nie zanosi. Resort finansów co jakiś czas w odpowiedzi na pytania mediów czy polityków informuje, że nie pracuje nad likwidacją podatku Belki. Bodaj ostatni raz wątpliwości w tej kwestii rozwiał w lipcu br. wiceminister finansów Artur Soboń. W odpowiedzi na interpelację poselską napisał m.in., że "likwidacja podatku od zysków kapitałowych wiązałaby się z utratą wpływów do budżetu państwa, co wiązałoby się z koniecznością zmniejszenia wydatków budżetowych na inne cele, np. na cele społeczne lub związane z obronnością kraju, albo - przy zachowaniu wydatków na założonym poziomie - koniecznością zrekompensowania tego ubytku wpływami z innych źródeł".
To akurat argument dość głupi. Sam Soboń napisał w tej samej odpowiedzi, że wpływy z podatku wyniosły w całym 2021 r. ok. 1,4 mld zł, a w pierwszych pięciu miesiącach 2022 r. ok. 500 mln zł. W najlepszych latach z podatku Belki budżet państwa zgarniał po kilka miliardów złotych rocznie. W zestawieniu z setkami miliardów złotych łącznych wpływów podatkowych kwoty z podatku od zysków kapitałowych to "waciki".
Trochę więcej sensu za podatkiem Belki ma natomiast inny argument Sobonia - podane w lipcowej odpowiedzi na apel Rzecznika Praw Obywatelskich o likwidację tej daniny.
Wprowadzenie zwolnienia z opodatkowania dochodów (przychodów) z kapitałów pieniężnych mogłoby spowodować napływ do Polski kapitału spekulacyjnego i rozrost rynku spekulacyjnych instrumentów finansowych. Wiązałoby się to z ryzykiem powstania nagłych zmian na rynku finansowym w Polsce i mogło wywołać negatywne skutki gospodarcze
- napisał Soboń.