Maciej Kalwasiński, analityk, starszy specjalista ds. Chin w Ośrodku Studiów Wschodnich (OSW): W ostatnich tygodniach z Chin faktycznie napłynęło sporo negatywnych danych, a także miało miejsce kilka niepokojących wydarzeń na rynku finansowym. Jednak pogłoski o śmierci chińskiej gospodarki są moim zdaniem mocno przesadzone. Dane są rozczarowujące, ale po części jest to efekt zbyt wysokich oczekiwań. Analitycy spodziewali się, że po rezygnacji ze strategii "zero COVID" chińska gospodarka ruszy mocno do przodu i że to będzie wyraźne, ugruntowane odbicie, trwające co najmniej kilka kwartałów. Tak się nie stało, faza ożywienia po "otwarciu" gospodarki trwała raptem kilka miesięcy, a potem sytuacja się pogorszyła. Złożyło się na to kilka czynników: pogłębiający się kryzys na rynku nieruchomości, pogorszenie nastrojów społecznych czy spadek popytu zagranicznego, ale na jaw wyszły także koszty dotychczasowego modelu gospodarczego Chin.
Chińska gospodarka w ostatnich dekadach rosła bardzo szybko, ale w niezrównoważony sposób. Wzrost był napędzany przez potężne inwestycje finansowane na kredyt, natomiast konsumpcja kulała. Historia gospodarcza pokazuje, że po okresie gwałtownego wzrostu zadłużenia przychodzi moment korekty - albo w formie załamania, kryzysu, albo wieloletniej stagnacji, jaką znamy z Japonii. Wydaje się, że chińskie władze zdały sobie sprawę z tego, że utrzymywanie tego modelu gospodarczego jest na dłuższą metę niemożliwe i postanowiły to zmienić. I tym razem w trudnym dla gospodarki momencie nie decydują się na tak zdecydowane działania, jak w okresach spowolnienia w ostatnich kilkunastu latach. Na razie nie sięgają po silną stymulację fiskalną ani monetarną, które mogłyby pobudzić inwestycje.
Tak, ona jest absolutnie nieporównywalna do tego, co mogliśmy obserwować w latach 2008-2010 po wybuchu globalnego kryzysu finansowego, czy w roku 2016, gdy wspomagano gospodarkę w bardzo trudnym dla Chin okresie.
Chiński sektor nieruchomości pełnił centralną rolę w całym systemie gospodarczym. Wraz z sektorami powiązanymi odpowiadał za około 25 proc. chińskiego PKB w latach przed kryzysem covidowym. Poza tym, mieszkania pełnią też kluczową rolę z punktu widzenia gospodarstw domowych, bo według chińskich badań stanowią około 60 proc. majątku tych gospodarstw.
To, co się obecnie dzieje, to są symptomy kryzysu, który trwa od dwóch lat. Na początku takim symptomem był kłopot z wielkim deweloperem Evergrande, teraz to samo funduje inny, Country Garden. Problemy wyszły na jaw po tym, jak w 2020 roku władze w Pekinie podjęły próbę reformy sektora, chcąc zmniejszyć jego rolę w gospodarce i powstrzymać szybki wzrost cen mieszkań. Moim zdaniem była to próba kierunkowo konieczna, ale wykonana w złym momencie. Władze przeszacowały skalę pocovidowego odbicia, myślały, że ono zrekompensuje spadek aktywności w sektorze nieruchomości.
Teraz już od dwóch lat obserwujemy gwałtowny spadek sprzedaży mieszkań w, spadają także ich ceny. To z kolei ma przełożenie na nastroje społeczne - a słabe nastroje społeczne to drugi powód obecnej złej sytuacji gospodarczej Chin. W ekonomii mówimy o efekcie majątkowym. Jeżeli widzimy, że wartość naszego majątku spada, to jesteśmy mniej skłonni wydawać pieniądze. Wiara w lepszą przyszłość finansową, w to, że dzięki pracy można osiągnąć sukces materialny i zagwarantować swojej rodzinie większy dobrobyt, zawsze była siłą, która napędzała chińską gospodarkę. Teraz ta wiara mocno przygasła. I odbija się to na aktywności gospodarczej.
Przytłaczająca większość analityków jest zaskoczona, że chińskie władze wciąż nie decydują się na bardziej stanowcze działania, które mogłyby pobudzić gospodarkę.
Ja widzę trzy podstawowe możliwości. Po pierwsze, i to jest scenariusz najbardziej korzystny dla Pekinu, sytuacja nie jest taka zła, gospodarce nie grozi załamanie, a władze mają dostęp do danych, które takie przekonanie wspierają. Obecnie dla Xi bardziej istotne od wzrostu PKB jest uodpornienie gospodarki na zewnętrzne szoki, na przykład działania Amerykanów w zakresie sankcji. Krótko mówiąc: większy priorytet dla władz w Pekinie ma kwestia bezpieczeństwa, stabilności, niezależności niż to, by gospodarka szybko rosła.
Drugą pozytywną dla Chińczyków interpretacją jest to, że zrozumieli, że ratowanie wzrostu w taki sposób jak dotychczas nie ma sensu, bo krótkoterminowe korzyści z takiego działania nie rekompensują długoterminowych kosztów - takich jak wspomniany już wzrost zadłużenia.
Kilka lat temu na łamach państwowych mediów w Chinach został opublikowany tekst. Wprawdzie bez podpisu, natomiast według niepotwierdzonych doniesień autorem był Liu He, ówczesny wicepremier i centralna postać w polityce gospodarczej. W tekście tym padło stwierdzenie, że dług - jak drzewo - nie rośnie do nieba i gdzieś jest limit, kiedy musi przestać rosnąć. W pewnym momencie wzrost długu jest bardzo destabilizujący i może prowadzić do fatalnych konsekwencji. Być może - i to jest trzeci możliwy scenariusz - ten moment właśnie nadszedł. W ciągu ostatnich 15 lat chińskie zadłużenie zwiększyło się z niespełna 140 proc. do ok. 300 proc. PKB. Ponadto, lata realizacji strategii "zero COVID" odcisnęły bardzo silne piętno na lokalnych finansach. Władze lokalne musiały wydawać więcej, ale jednocześnie z powodu kryzysu na rynku nieruchomości mocno spadły ich przychody budżetowe - w dużej mierze polegały one na dzierżawie ziemi dla deweloperów. To ogranicza im pole manewru.
Ale tak naprawdę nie wiemy, co na ten temat myśli Xi Jinping czy jego otoczenie i czy nagle nie zmieni zdania i nie zarządzi wdrożenia zdecydowanego planu naprawczego. Taką niespodziewaną woltę wykonał przecież w kwestii strategii "zero COVID".
Zacznijmy od handlu - Chiny są największym na świecie importerem surowców, więc kondycja chińskiej gospodarki wpływa na ich ceny, co z kolei odczuwamy na całym świecie. Z punktu widzenia Polski istotną kwestią są też nasze bliskie związki gospodarcze z Niemcami. Blisko 30 proc. eksportu z Polski trafia do Niemiec, natomiast największym partnerem w handlu towarowym Niemiec są Chiny. Gdyby potencjalne problemy chińskie przełożyły się na wyraźny spadek importu z Niemiec, sytuacja gospodarcza za naszą zachodnią granicą, obecnie i tak nie najlepsza, stałaby się jeszcze trudniejsza. Poza tym, choć to w przypadku Polski nie ma aż takiego znaczenia, Chiny są też potężnym rynkiem dla zagranicznych inwestorów - nie tylko dla lokalizacji tam fabryk, ale i do sprzedawania na tamtejszy rynek swoich produktów. Gorsze wyniki i perspektywy tych firm mogłyby znaleźć odzwierciedlenie w cenach ich akcji.
Bardzo ważny jest również wpływ sytuacji w Chinach na nastroje rynkowe. Gdyby stało się jasne, że z rogiem czekają naprawdę poważne kłopoty, to zapewne wzrosłaby tzw. awersja do ryzyka, co spowodowałoby odpływ kapitału z rynków wschodzących, w tym z Polski, doprowadzając do osłabienia złotego.
Jestem głęboko przekonany, że gdyby Xi chciał, by ten cel został osiągnięty, to tak by się stało. Chińczycy manipulują danymi o PKB na różne sposoby, nie chodzi tutaj nawet o proste fałszerstwa, a sztuczne pobudzanie aktywności gospodarczej. Na razie jednak w danych widzimy spowolnienie, nastroje społeczne są pesymistyczne, a otoczenie międzynarodowe trudne – nie tylko pod względem politycznym, ale i gospodarczym, bo koniunktura na Zachodzie też nie jest obecnie najlepsza. Czasy szybkiego wzrostu gospodarczego, gdy PKB rósł o ponad 10 proc., jak w pierwszej dekadzie XXI wieku, są już za Chinami. Natomiast to wcale nie musi oznaczać, że chińska gospodarka będzie słabsza, ani że słabsze będą chińskie wpływy polityczne na arenie międzynarodowej. Ponadto wzrost może być w przyszłości niższy, ale lepszy jakościowo. Na razie jednak tak się nie dzieje. Najpierw chińskie władze muszą znaleźć sposób, by skierować gospodarkę na właściwe tory.