Atom w Polsce - mission impossible? "Niezależnie od rządu, polityki i czasów - u nas po staremu"

Maria Mazurek
Żart, że elektrownia atomowa w Polsce jest jak yeti - bo każdy o niej słyszał, ale nikt nie widział - staje się już coraz bardziej oklepany - bo mijają lata i wciąż jest aktualny. Czy teraz, przymuszeni (także, a może przede wszystkim), zmieniającym się otoczeniem regulacyjnym i inwestycyjnym - wreszcie zaczniemy realizować zapowiadany od ponad dekady projekt?

Odstawmy od razu na boku obawy dotyczące bezpieczeństwa. Elektrownie jądrowe są obecnie bardzo bezpieczne, niskoemisyjne, w miarę czyste (w wyniku ich eksploatacji powstają odpady radioaktywne, ale są ich niewielkie ilości) i stabilne, a koszt pozyskania energii w nich relatywnie niski - choć, co bardzo ważne, tylko w przypadku inwestycji zakończonych, bez ciągnącego się za nimi "ogona" koniecznego do spłaty finansowania. Chcemy jednak - a może przede wszystkim musimy - ograniczać emisje dwutlenku węgla, i stabilne źródło energii, jakim jest elektrownia atomowa, wydaje się dobrym rozwiązaniem. Nic tu jednak nie jest proste, a nawet, jak twierdzą niektórzy, dla wszystkich dobre, bo transformacja energetyczna będzie w Polsce ogromnym wyzwaniem i pociągnie za sobą gospodarcze ofiary, bez względu na jej ostateczny cel. 

Polski yeti, czyli gdzie jest elektrownia atomowa? Na papierze

Zacznijmy od tego, na czym stoimy, bo w przekazach płynących od rządzących można się czasem pogubić albo odnieść wrażenie, że już się je gdzieś słyszało. Z tym tematem tak właśnie jest: co jakiś czas słyszymy zapewnienia, że trwają prace, pojawia się program, który po paru latach ustępuje kolejnemu - i żaden z nich nie jest realizowany. Przypomnijmy, że pierwszy blok jądrowy w Polsce miał być gotowy w 2020 roku. Ten (bardzo trudny) rok minął, a elektrowni nadal nie mamy. Nie mamy wybranej technologii, finansowania, ani nawet miejsca pod inwestycję. Wydaje się jednak, że można mieć nadzieję, że coś się w tej sprawie wreszcie ruszy.

Zobacz wideo Czy budowa elektrowni jądrowej ma jeszcze sens? Atomowe za i przeciw

Co mamy? Mamy plan. Polska elektrownia atomowa jak na razie wciąż jest na papierze. Ten papier to aktualizacja Programu polskiej energetyki jądrowej (PPEJ). Zgodnie z nim, do 2043 roku w Polsce mają działać już dwie takie elektrownie, każda z trzema blokami o łącznej mocy 6-9 GWe.

W kwestii lokalizacji w przypadku pierwszego bloku pod uwagę brane są dwie: Lubiatowo-Kopalino i Żarnowiec, gdzie, jak zapewnia Ministerstwo Klimatu i Środowiska, prowadzone są już badania środowiskowe. W kolejnym etapie, przy budowie drugiej elektrowni niewykluczone są okolice Bełchatowa, gdzie obecnie znajduje się największa elektrownia opalana węglem brunatnym w Europie oraz kopalnia odkrywkowa tego surowca. Jej właściciel (Grupa PGE) zdaje sobie sprawę, że nie ma przyszłości dla takiej energetyki i zaczyna mówić o przestawianiu się na bardziej zielony kierunek. Spółka chciałaby się pozbyć aktywów węglowych, ale wygaszenie samej kopalni i elektrowni trochę potrwa. 

Bełchatów "wyciągnął" z PPEJ niedawno prezes PGE, a także bardziej medialnie były minister obrony narodowej Antoni Macierewicz. Ta lokalizacja może okazać się całkiem sensownym pomysłem, choć nie będzie rozważana już teraz, a zapewne bliżej 2040 roku. 

- Plusem jest oczywiście istniejąca infrastruktura wyprowadzenia mocy, teren i pracownicy oraz - największym - sam pomysł, jaki można pokazać pracownikom elektrowni i kopalni na przyszłą pracę. To koncepcja na pewno nośna PR-owo, ale i odległa w czasie, tak jak cały program PPEJ. Robi się trudniej, kiedy przechodzi się do konkretów - mówi Konrad Świrski, profesor Politechniki Warszawskiej, ekspert zajmujący się zmianami na rynku energetycznym (wywiad z profesorem publikujemy w dalszej części tego artykułu). 

Jeśli chodzi o konkrety, na razie mamy harmonogram. Zgodnie ze wspomnianym rządowym dokumentem, inwestycja w energetykę jądrową ma wyglądać następująco:

  • 2021 rok - wybór technologii (wydaje się, że rząd stawia na Amerykanów),
  • 2022 rok - wybór lokalizacji dla pierwszej elektrowni,
  • 2026 rok - start budowy pierwszego reaktora,
  • 2033 rok - uruchomienie pierwszego reaktora,
  • 2035 i 2037 rok - oddanie do użytku drugiego i trzeciego reaktora pierwszej elektrowni
  • lata 2039 - 2043 - oddanie trzech reaktorów drugiej elektrowni.

Polskie programy, europejski ład i amerykańska współpraca

W PPEJ rząd ustalił też, że chce budować duże reaktory typu PWR (ciśnieniowy reaktor wodny). Stanowią one większość budowanych na świecie. Czy powyższy plan jest realny? Jak pamiętamy, prąd z polskiej elektrowni jądrowej miał popłynąć już w 2020 roku, a prace nad nią rozpoczęto w 2009 roku. Ich efekt był żaden i właśnie po raz kolejny zaczynamy od nowa.

Poza planem, mamy międzyrządową umowę ze Stanami Zjednoczonymi w sprawie współpracy w celu rozwoju Programu polskiej energetyki jądrowej oraz cywilnego przemysłu jądrowego w Polsce. W imieniu polskiego rządu pod koniec października 2020 roku podpisał ją Piotr Naimski, pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej. Strony dały sobie półtora roku na przygotowanie raportu, który ma być podstawą do wyboru partnera do budowy elektrowni (wygląda na to, że lekko rozmija się to z powyższym harmonogramem, który zakłada przecież wybór technologii do końca 2021 roku). 

PPEJ jest połączona z innym rządowym programem, również zaktualizowanym jesienią - Polityki energetycznej Polski do 2040 roku. Zgodnie z nią, od węgla mamy odchodzić szybciej, niż wcześniej planowano, choć tempo tego odchodzenia uzależnione jest od poziomu wzrostu cen uprawnień do emisji CO2. Resort klimatu zarysował dwie ścieżki. W pierwszej, przy umiarkowanym wzroście kosztów uprawnień, udział węgla w energetyce ma spaść w 2030 roku z około 75 proc. obecnie do 56 proc., a w 2040 roku do 28 proc. Ścieżka druga zakłada mocny wzrost cen uprawnień, co miałoby spowodować, że udział węgla w polskim miksie energetycznym spadnie do 37 proc. w 2030 i 11 proc. w 2040 roku. Rząd chce inwestować w nowe źródła energii i budować zeroemisyjny system energetyczny. Stawia przede wszystkim na energię z morskich farm wiatrowych oraz na atom właśnie. 

Wiele wskazuje na to, że opcja silnego wzrostu kosztu uprawnień do emisji CO2 jest bardziej prawdopodobna od pierwszej. A to dla tego, że mamy jeszcze jeden element, dla nas kluczowy: Europejski Zielony Ład (Green Deal), czyli unijną politykę klimatyczną, której celem jest osiągnięcie neutralności klimatycznej Europy do 2050 roku. Niedawno, w grudniu, unijni liderzy zgodzili się na nowy cel redukcji emisji CO2. Zakładają teraz, że emisje trzeba będzie obniżyć do 2030 roku o 55 proc. w stosunku do poziomu z 1990 roku - poprzedni cel, z 2014 roku, mówił o 40 proc. To istotne zaostrzenie, pytanie, czy Polska sobie z nim poradzi. Rząd Mateusza Morawieckiego miał się na nie nie godzić, ale ostatecznie polski premier podpisał porozumienie - być może to sygnał, że mamy szanse dostać jakieś dodatkowe wsparcie finansowe dla transformacji energetycznej. 

Co dalej z atomem? 

Co to wszystko oznacza dla budowy elektrowni atomowej w naszym kraju? Odpowiada prof. Konrad Świrski. 

Maria Mazurek, Next.gazeta.pl: W temacie polskiego atomu mamy harmonogram prac, mamy umowę z Amerykanami, ale mamy też ambitne cele klimatyczne Unii Europejskiej i historię planów bez realizacji. To wszystko składa się na dość skomplikowany obraz. Czy w takim otoczeniu program budowy polskiej elektrowni jądrowej jest realny? Rząd uważa, że bez atomu sobie nie poradzimy. 

Konrad Świrski, profesor Politechniki Warszawskiej, ekspert zajmujący się zmianami na rynku energetycznym: Europejski Zielony Ład jest w tym temacie kluczowy. Dla kraju, który w chwili obecnej ma co najmniej 75 proc. udziału węgla w produkcji energii elektrycznej, nowe cele redukcji emisji CO2 są właściwie zabójcze gospodarczo, bo oznaczają konieczność wejścia w bardzo szybką ścieżkę eliminacji elektrowni węglowych. Pierwotna rola gazu jako paliwa przejściowego - koncepcja zakładała ewolucyjne zastępowanie starych bloków węglowych poprzez źródła gazowe - staje się częściowo nieaktualna wobec głównego założenia Green Deal: neutralności CO2. To w praktyce oznacza całkowitą rezygnację z paliw kopalnych w energetyce, w tym także gazu, wobec czego przyszła budowa elektrowni gazowych zaczyna być obarczana wielkim ryzykiem. 

W takiej układance energetycznej i praktycznie "sytuacji bez wyjścia", zawsze, dla wszystkich rządów, pojawia się rozwiązanie w postaci energetyki atomowej. Budowa znacznego udziału atomu, przynajmniej na papierze i koncepcyjnie, "poprawia" miks energetyczny, przynosząc zmniejszenie emisji CO2 oraz, co jest mocno podkreślane, stanowić będzie fundament bezpieczeństwa energetycznego Polski, zarówno technicznie, jak i w zakresie dostaw surowców. Technicznie - bo wzrastający udział OZE, które to źródła są zależne od warunków pogodowych, takich jak słońce, wiatr, wymaga stabilnych, dyspozycyjnych elektrowni albo magazynów energii, a ekonomicznie - gdyż nie wymaga dużego importu surowców i to z niekoniecznie zaakceptowanych kierunków geograficznych, jak jest w przypadku elektrowni gazowych.

Polityka "atomowa" jest też dość wygodna, bo długoterminowa. Program musi trwać minimum 10-12 lat do uruchomienia pierwszej elektrowni, wiec cały czas można pokazać "pomysł" i że "jest w trakcie realizacji", bez ponoszenia rzeczywistych kosztów. To zaowocowało przesunięciami harmonogramu PPEJ. Niezależnie od tego, na ile realistyczny jest polski program jądrowy, należy popatrzeć, jakie - i czy w ogóle - jest alternatywne rozwiązanie dostosowania polskiej energetyki do Europejskiego Zielonego Ładu. To w zasadzie "mission impossible" i nie ma żadnego dobrego rozwiązania, które byłoby tanie, szybkie i nie powodowało wzrostu cen energii i niepokojów społecznych.

Mówi pan o stratach gospodarczych, ale rząd na wyższe cele emisji się zgodził, więc zapewne liczy na większe wsparcie finansowe ze strony Brukseli przy transformacji energetycznej. Liczy też, że "zielony" przemysł będzie paliwem do wzrostu ekonomicznego i stworzy nowe miejsca pracy - za te likwidowane w górnictwie. Koszty transformacji oczywiście będą, i to zapewne niemałe, ale w końcu nie można mieć wszystkiego, czyli żeby było tanio, szybko i z poparciem wszystkich. Do tego przecież nie mamy wyjścia: chcemy powstrzymać dramatyczne zmiany klimatyczne i musimy podpiąć się pod ogólnoświatowy trend w energetyce. Czy naprawdę jesteśmy skazani na zupełną porażkę? 

Na europejską politykę klimatyczną zgodził się każdy z rządów, obecny, poprzedni i jeszcze poprzednie, bo jest ona fundamentem działania UE już od roku 2003. Należy przypomnieć, że kluczowy był rok 2014 i tak zwane konkluzje ETS, które po raz pierwszy wprowadzały cele zmniejszania emisji w latach 2020-2030 - było to 40 proc. i zostało podpisane przez ówczesną premier Ewę Kopacz. Cała koncepcja reaktywacji polskiego programu jądrowego to rok 2009 i pierwsze próby długofalowego dostosowania się do europejskiej polityki klimatycznej. Problem jest wiec zupełnie niezależny od rządu i w pewnym sensie ponadpartyjny, bo dotyczy strategii rozwojowej Polski.

Problem górnictwa jest analogiczny, zawsze dotyczy każdego z rządów. To nierozwiązywalny węzeł gordyjski - ogromne koszty, napięcia społeczne i konieczność całkowitej transformacji regionów górniczych. Doświadczenia niemieckie jak i brytyjskie pokazują, że jest to proces długotrwały i wcale niekoniecznie dający doskonałe wyniki - wciąż w tych częściach Europy regiony górnicze maja problemy ekonomiczne. U nas będzie podobnie, ale innej drogi nie ma, zmiany technologiczne eliminują węgiel. Każdy z rządów staje przed taką samą alternatywą: ponieść koszty - te najistotniejsze - wyborcze i rozpocząć realną transformację, czy też może na chwilę ją odsunąć - wystarczy przypomnieć problemy w roku 2014. Niestety zawsze wygrywają krótkoterminowe cele polityczne i brak ponadpartyjnej zgody na transformację - zmieniają się tylko strony rządzący-opozycja.

Teraz sytuacja jest już tak zaawansowana, że dokładnie widać, że zarówno energetyka musi się zmienić, jak i górnictwo musi przygotować się do wygaszania w zakresie wydobycia węgla energetycznego, jeśli chcemy pozostawać w nurcie europejskiej polityki UE. Jedyną opcją złagodzenia kosztów transformacji są dodatkowe fundusze europejskie, które należy umiejętnie wynegocjować i wykorzystać. Natomiast oczekiwanie, że one całkowicie wystarczą, a sama zmiana będzie bezproblemowa i tylko przyniesie korzyści gospodarce, jest raczej iluzoryczne.

Wróćmy do kwestii "mission impossible". Dlaczego atom miałby być taką misją nie do zrealizowania? 

Technicznie i ekonomicznie elektrownie jądrowe są sprawdzonymi i bezpiecznymi źródłami produkcji energii o niskim koszcie. Doskonale sprawdzają się nawet w wielu krajach - ze scentralizowanym systemem energetycznym i dominującą rolą państwa jako inwestora. Największym problemem energetyki jądrowej w Unii Europejskiej i wobec obecnych zmian technologicznych jest niedopasowanie do nowej koncepcji systemu energetycznego, gdzie dominującą rolę mają odgrywać źródła odnawialne.

Znowu mówimy o niedopasowaniu zarówno w sensie technicznym, jak i ekonomicznym. Technicznie, bo "nowa rewolucja energetyczna" zakłada przejście do zdecentralizowanego systemu energetycznego, gdzie dużą część energii produkować będziemy we własnych domach jako prosumenci, a rola dużych elektrowni będzie redukowana do elastycznego backupu i źródeł rezerwowych. Ekonomicznie - poprzez obecny system rynku energii w Europie, połączony z regulacjami Zielonego Ładu, gdzie nie opłaca się budować elektrowni konwencjonalnych, a jedynie źródła odnawialne, które otrzymują gwarantowane taryfy na zakup wyprodukowanej energii i tak zwane pierwszeństwo w dostępie do sieci, czyli gwarancję zakupu całej produkcji po ustalonej cenie - co natychmiast zapewnia ekonomiczną opłacalność inwestycji. Tu także podstawowe założenia rynku energii UE, że nie może być pomocy publicznej w postaci środków rządowych lub gwarancji inwestycyjnych dla budowy elektrowni - poza OZE - tworzą ogromne problemy dla bardzo kapitałochłonnej energetyki jądrowej.

Taki nowy system energetyczny koncepcyjnie może zwiększać udział OZE do 100 proc. a nawet więcej, jedynym problemem jest właśnie zapewnienie rezerwy mocy na czas niekorzystnych warunków pogodowych, a raczej nawet rozwiązanie problemów z magazynowaniem energii. Efektywne magazyny pozwalałyby bowiem zagospodarować nadwyżkę produkcji OZE i jednocześnie rozwiązać zarówno kwestię niedyspozycyjności, jak i rezerw mocy. Te idee leżą właśnie u podstaw koncepcji tak zwanej gospodarki wodorowej. Nowe efektywne metody produkcji wodoru za pomocą elektrolizy wykorzystałyby nadwyżki OZE, a sam wodór mógłby być energetycznym nośnikiem dla "czystych" technologii dyspozycyjnych elektrowni z nowymi ogniwami paliwowymi lub też turbinami gazowymi na wodór. Dekada do 2030 staje się wiec rodzajem starcia dwóch koncepcji systemów energetycznych. Jeden z zastosowaniem energetyki jądrowej, który wspierają Francja, Węgry, Finlandia i Czechy, gdzie rosnące OZE uzupełniane jest przez stabilny atom, a drugi z gospodarką wodorową, promowany przez Niemcy i Danię, gdzie wodór staje się rozwiązaniem problemu magazynowania i warunków pogodowych OZE.

Czyli atom pana zdaniem przegra z OZE?

Tak naprawdę powyższe sprzeczne koncepcje i tak mają u podłoża problem związany z pieniędzmi i nowym podziałem rynków. Rewolucja energetyczna to nie tylko przejście do zeroemisyjnych i zielonych źródeł, ale też nowa koncepcja przemysłu i urządzeń w energetyce. Do dziś nie wyobrażano sobie energetyki inaczej niż jako scentralizowany system z dużymi elektrowniami systemowymi, jak atomowe, gdzie budowa każdej z nich to długotrwały proces, angażujący ogromne środki. Nowy system miałby być zdecentralizowany i po części rynek dzisiejszych koncernów energetycznych byłby przejęty przez innych.

Przede wszystkim, nowe elektrownie OZE oparte są o źródła zbudowane z powtarzalnych, modułowych elementów. Fotowoltaika to pomysł na proste elektrownie, w sensie montażu, konstrukcji i obsługi, składające się z setek tysięcy, a może i milionów powtarzalnych elementów. Farmy wiatrowe to łatwo skalowalne elektrownie, gdzie moc całkowita zależy od liczby zbudowanych turbin, powtarzalnych i doprowadzonych do perfekcji technologicznej. Analogicznie wyglądają bateryjne magazyny energii - kolejny oręż nowego systemu energetycznego - gdzie całość składa się z powtarzalnych elementów, które produkowane są masowo.

Tak więc starcie koncepcji atom versus nowy system energetyczny, na który składają się OZE, wodór i baterie, to tak naprawdę nowa koncepcja przemysłu. Albo wielkie jednostki budowane jako niesłychanie wyrafinowana i skomplikowana elektrownia, albo coś składanego "z klocków" - elementów także bardzo skomplikowanych technicznie, ale produkowanych masowo w milionowych seriach w gigantycznych fabrykach. Przy takim rozumieniu całego procesu, odpowiedź na pytanie kto wygra, może być tylko jedna - rynek koncernów energetycznych i właścicieli wielkich elektrowni przechodzi długofalowo w ręce dostawców modułowych systemów do produkcji energii.

Oczywiście można robić porównania, że aby zastąpić produkcję z 1000 MW elektrowni jądrowej, której koszt budowy to optymistycznie 16-20 miliardów złotych, należy zbudować ok 45 milionów metrów kwadratowych paneli fotowoltaicznych, co oznacza koszt dzisiaj pewnie w granicach miliardów złotych, a do tego dochodzi brak magazynów i mocy rezerwowych - ale są to zupełnie inne inwestycje. W przypadku atomu należy te pieniądze fizycznie znaleźć w postaci środków własnych koncernów, kredytów czy programów pomocy rządowej - wtedy także konieczna jest notyfikacja UE. W przypadku OZE to zarówno kombinacja środków własnych prosumentów, jak i rynkowe pieniądze inwestorów - mających gwarantowany zwrot z inwestycji. Opcja druga ma wygrywający potencjał w najbogatszych państwach Europy Zachodniej - bogate społeczeństwo za pomocą wysokich rachunków za energię, w pewien sposób subsydiuje rozwój nowego przemysłu w tych krajach - i także olbrzymi potencjał do obniżki kosztów - bo jest to produkcja masowa. Wystarczy popatrzeć na lawinowo przez ostatnią dekadę spadające ceny fotowoltaiki. 

Mamy wiec dwie drogi: UE i częściowo USA, gdzie energetyka się decentralizuje i stawia na nowe technologie oraz Rosja, Daleki Wschód, Chiny - kraje o dominującej roli pastwa w inwestycjach energetycznych, gdzie atom trzyma się dobrze i jest jednym z komponentów miksu energetycznego. W Europie są oczywiście kraje takie jak Węgry, Czechy czy Słowacja które budują lub planują nowy blok jądrowy - ale warto zwrócić uwagę że są to podobne wielkościowo, stosunkowo małe kraje, które już miały stare elektrownie jądrowe. Jest też Francja z wielkim przemysłem atomowym. Ale nowe regulacje Green Deal ewidentnie wspierają tylko zieloną energię. W tym sensie należy odpowiedzieć na pytanie tak: jeśli rzeczywiście Green Deal wygra, to będzie to nowy system energetyczny ze znikomym lub zerowym udziałem atomu.

Załóżmy jednak, że polski rząd tym razem mocno się uprze i zacznie elektrownię jądrową budować. Resort klimatu postawił na duże reaktory, rząd optuje za technologią amerykańską. Tyle że duże reaktory buduje się długo i drogo, często wydając znacznie więcej, niż planowano, a w Stanach Zjednoczonych energetyka jądrowa przygasła - podczas podpisywania porozumienia o współpracy w tej sprawie w październiku, ambasador Georgette Mosbacher mówiła, że to zapowiedź, że Ameryka "wraca do biznesu nuklearnego". Czy nie lepiej byłoby postawić na mniejsze reaktory, o których w ostatnim czasie coraz głośniej słychać? To być może mogłoby pozwolić na inicjatywy prywatnych firm w tej dziedzinie, dla których inwestycje w duże reaktory to zbyt duże wyzwanie. 

Amerykanie utrzymują i budują energetykę jądrową - powstają teraz dwa bloki jądrowe elektrowni Vogtle, która zostanie ukończona być może w przyszłym roku. Przekroczenia budżetu są jednak bardzo duże. Koszt całości ma wynieść 20 miliardów dolarów, a być może nawet więcej [pierwotnie miało to być 14 mld dolarów - red.]. To właśnie przekroczenia terminów i kosztów są największym zagrożeniem, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i w Europie, Francji, Finlandii i Wielkiej Brytanii. Utrzymanie cywilnego sektora energetyki jądrowej jest też niezbędne dla krajów posiadających militarnie broń jądrową - USA, Francji, Wielkiej Brytanii, wiec będzie realizowane, przynajmniej w bazowej postaci.

Oczywiście, wielkość reaktorów w dostępnych technologiach trzeciej generacji, to każdorazowo na dziś ponad 1000 MW, jest nieodpowiednia do tego, co dzieje się obecnie, bo budowane były dla poprzedniej, scentralizowanej koncepcji systemu energetycznego. Reaktory są "za duże" i za mało elastyczne dla systemów, gdzie duży udział energii OZE, mającej pierwszeństwo w dostępie do sieci, zmusza innych uczestników rynku do szybkich zmian mocy. Jednak nie ma obecnie na rynku średnich i małych reaktorów komercyjnych - pomijam może rosyjskie "pływające" reaktory. Pomysł modułowych reaktorów SMR, które miały rozwiązać problem "za dużych" reaktorów trzeciej generacji wcale nie jest tak optymistyczny wobec kłopotów rozwijających je amerykańskiej firmy NuScale i rosnących lawinowo kosztów. Nie można więc teraz wybrać nic innego niż jednostki duże. Reaktory SMR pojawią się na rynku komercyjnym najwcześniej za 10 lat, jeśli w ogóle. Dlatego moim zdaniem nie ma szans na wejście w ten sektor w Polsce prywatnych firm. Do tego dochodzi konieczność certyfikacji, nadzoru, znalezienia kadry związanej z energetyką jądrową - żadna prywatna firma nie jest w stanie tego udźwignąć.

Czy realne są plany zakładające powstanie pierwszego bloku jądrowego na początku kolejnej dekady?

To nie będzie łatwe. Po pierwsze, konieczne jest zapewnienie finansowania - bez jasnego planu i konkretów nie można mówić o terminach. Do tego dochodzi kwestia, jak zminimalizować zagrożenie przekroczenia terminów i kosztów. Jeśli tak było we Francji, USA, Finlandii i Wielkiej Brytanii, to dlaczego nam miałoby udać się bez żadnych kłopotów? Paradoksalnie, dziś najbardziej terminowo buduje się elektrownie jądrowe w Rosji, Chinach, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, a nawet w Bangladeszu. Oczywiście nie dlatego, że te kraje mają lepszych inżynierów czy firmy wykonawcze, ale że szybszy jest proces inwestycji i nadzoru, zdominowany przez rolę państwa.

Są jeszcze inne poważne problemy, takie jak dokończenie badań środowiskowych, kadra do budowy, sieć energetyczna, składowisko odpadów - to rzeczy oczywiste i są technicznie realizowalne - ale tylko jeśli problem numer 1 zostanie rozwiązany - czyli pieniądze. 

Polska liczy na to, że finansowanie też w dużej części wezmą na siebie Amerykanie. To realne? Administracja Donalda Trumpa wyraźnie chciała wskrzesić amerykańską energetykę jądrową, ale właśnie mamy zmianę na stanowisku prezydenta. Jeśli nie z USA, to skąd wziąć pieniądze?

Problem finansowania inwestycji elektrowni jądrowej jest podstawowy i właściwie nierozwiązany od samego początku Polskiego Programu Energetyki Jądrowej - czyli od 2009 roku. Całkowite koszty są astronomiczne - tu nie mamy do czynienia z jednym reaktorem, a pięcioma czy sześcioma co najmniej, a przy regulacjach UE odrzucających lub przynajmniej zdecydowanie utrudniających możliwość nawet rządowych gwarancji dla inwestycji, nie wiadomo, jak te pieniądze znaleźć. Komercyjny rynek finansowania inwestycji - banki - nie chcą ryzykować inwestycji w atom wobec prostych i gwarantowanych inwestycji w OZE. Każdy kolejny rząd mówi więc o inwestycji, ale zawsze wspomina, że sposób finansowania zostanie podany już "w następnym kwartale" albo "już na początku przyszłego roku", jeśli dzieje się to w miesiącach jesiennych. Dobrego pomysłu tak naprawdę nie ma. Pożyczenie pieniędzy na inwestycję jest niesłychanie trudne i niesłychanie ryzykowne, bo przekroczenia terminu realizacji rujnują opłacalność. Jest więc zupełnie naturalne, że nie da się pokazać dobrego i realistycznego pomysłu.

Nie znamy szczegółów amerykańskiej propozycji, nie jest udostępniona nawet w ogólnikach. Jeśli miałby być to tylko kredyt, to jest to na pewno duże ryzyko i wysoki koszt kapitału, czego decydenci na pewno są świadomi. Alternatywnym pomysłem byłoby bezpośrednie zaangażowanie amerykańskich instytucji i banku eksportowego we współwłasność elektrowni, a więc przejęcie na siebie części ryzyka - i do tego chyba dążymy. Ale czy taka opcja jest naprawdę realna i jak długo potrwają negocjacje - nie wiadomo.

Cały czas należy pamiętać, że pomysł na system energetyczny z atomem jest tak naprawdę blokowany lobbystycznie przez OZE i ścieżkę rozwoju zdecentralizowanego systemu OZE, magazyny plus wodór, więc na pewno należy liczyć się zarówno z przyszłymi nowymi regulacjami antyinwestycyjnymi dla atomu - i to dla atomu spoza UE. To mogłaby być intensyfikacja regulacji bezpieczeństwa, co oznacza podnoszenie kosztów lub konieczność notyfikacji rządowych programów pomocowych. Patrząc na inne opcje - inwestycja oparta o francuskie technologie EPR była w pewien sposób preferowana w latach 2010-2014, ale bez sukcesu i z tymi samymi problemami.

No dobrze, jeśli nie atom, to co mogłoby zastąpić węgiel? Obok OZE potrzebujemy przecież stabilnego źródła energii.

Trzeba spojrzeć realistycznie. Nasza pozycja energetyczna jest słaba, a wynik będzie wypadkową wielu zdarzeń, na które częściowo nie mamy wpływu. Prawdopodobnie nowa koncepcja systemu energetycznego będzie w UE dominująca i za nią pójdą kolejne regulacje faworyzujące OZE, mniej korzystne dla atomu. Energetyka jądrowa to raczej "niechciane dziecko" dla polityki Zielonego Ładu, nie ma łatwych kredytów inwestycyjnych, nie ma gwarancji dostępu do sieci, a raczej jest obciążana kosztami zwiększonych reguł bezpieczeństwa. 

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nawet jeśli inwestycja atomowa wystartuje, może zostać niedokończona - niedawno przecież mieliśmy przykład Ostrołęki i ostatniej elektrowni węglowej, która ostatecznie nie powstanie. W chwili obecnej prędkość zmian technologicznych i regulacyjnych w energetyce jest bardzo duża, nie sposób do końca przewidzieć systemu, jaki będzie istniał za 20-30 lat.

Przy scenariuszu rozwój OZE do 2030 roku, czyli energetyki wiatrowej i słonecznej, powszechnego stosowania bateryjnych magazynów od 2025 roku oraz sukcesu nowych programów wodorowych - od 2030 roku - i dalszego spadku kosztów OZE, energetyka jądrowa przestaje być opłacalna. 

Oczywiście opisany powyżej, optymistyczny dla zielonej energii scenariusz, też nie zrealizuje się w całości i w zakładanych terminach. Polska będzie przez dekadę, a może nawet dwie i dłużej, bardzo ciężko walczyć w energetyce i wybierać cały czas "mniejsze zło". Ceny energii będą rosły, konkurencyjność energochłonnego przemysłu będzie malała. Udział lokalnego przemysłu w nowych technologiach energetycznych, także w OZE, jest bardzo mały, pomimo wielu optymistycznych zapowiedzi i taki przemysł trzeba dopiero stworzyć. Nieuchronną opcją staje się import energii - do tego trzeba się przyzwyczaić i być może spojrzeć na kierunek wschodni, czyli Ukrainę i jej elektrownie jądrowe. No i żeby w ogóle rozmawiać o zmianach sektora, należy rozwiązać problem górnictwa.

Należy po prostu mieć realistyczne oczekiwania i przygotowywać się na problemy, a więc ponadpartyjnie komunikować to społeczeństwu.

Problem o którym rozmawiamy, był widoczny od dekady. Teraz po prostu silniej się zarysowuje, bo mgła opada i naturalne stają się procesy, które zaczęły się wcześniej. Znowu pytanie: jeśli nie udało się wybudować energetyki jądrowej do tej pory ani finalnie rozpocząć procesu inwestycyjnego, to dlaczego ma się udać, jeśli konkurencja w postaci OZE i nowych technologii jest jeszcze silniejsza? Dziś finansowanie kapitałochłonnych elektrowni jądrowych jest jeszcze trudniejsze niż poprzednio w UE, a kryzys COVID-owy wzmocnił tylko politykę Green Deal. Być może są jakieś szczególne wydarzenia, które reaktywują energetykę jądrową w Europie albo pojawią się jakiś specjalne uwarunkowania inwestycyjne, które pomogą w realizacji programu - bardzo trzymam za to kciuki - ale z realistycznego punktu widzenia...

Podsumuję to tak: niezależnie od rządu, polityki i czasów - u nas po staremu. Problemy są wciąż nierozwiązane, a w wywiadach wciąż odpowiadam na te same pytania. 

Więcej o: