27,5 tys. - tyle urodzeń w kwietniu br. w Polsce naliczył Główny Urząd Statystyczny. To kiepskie dane. Oczywiście, trudno wyciągać wnioski na podstawie liczb z jednego miesiąca. Ale te wpisują się niestety w większy, mało optymistyczny obraz rzeczywistości.
Tych 27,5 tys. urodzeń to o kilka procent mniej niż rok temu i w poprzednich latach. Gdyby spojrzeć w dane GUS od początku 2010 r., tylko w dziesięciu miesiącach znajdziemy mniej urodzeń. Notabene, cztery z nich miały miejsce w ostatnim półroczu - w listopadzie i grudniu 2020 r. oraz w styczniu i lutym 2021 r. na świat w Polsce przychodziło po ok. 25,4-26,8 tys. dzieci.
Nic więc dziwnego, że suma urodzeń z ostatnich dwunastu miesięcy (za które mamy dane, tj. do kwietnia br. włącznie) to tylko niecałe 348 tys. Od początku 2021 r. nie możemy "wygrzebać się" powyżej poziomu 350 tys. Co więcej - nawet jeśli jednak się wygrzebiemy, to wszystko wskazuje na to, że tylko na krótko.
Kwietniowe dane o urodzeniach nie potwierdzają nadziei, którą można było mieć po publikacji marcowych statystyk. Gdy GUS wstępnie poinformował, że w marcu urodziło się w Polsce 32 tys. dzieci - czyli kilka tysięcy więcej niż w poprzednich miesiącach - pojawiły się widoki na odbicie. O ile "baby doom" z przełomu 2020 i 2021 r. tłumaczono tym, że tuż po wybuchu pandemii Polacy nie decydowali się na dzieci, obawiając się o swoją sytuację materialną i zdrowotną, o tyle marcowy "baby boom" wiązano z powrotem optymizmu z przełomu wiosny i lata 2020 r., gdy gospodarka i życie społeczne rozmrażały się.
Najnowsze dane poddają tę tezę jednak w wątpliwość. Po pierwsze, GUS zrewidował marcowy odczyt o ponad tysiąc urodzeń w dół, a po drugie - poinformował o dużo mniejszej liczbie urodzeń w kwietniu. Jeśli więc wybuch pandemii przesunął decyzje Polaków o powiększeniu rodziny, to niestety prawdopodobnie o dłużej niż tylko kilka miesięcy.
Na historycznie niskie liczby nowych urodzeń nakładają się też fatalne dane o śmiertelności w Polsce. Statystyki na koniec kwietnia wskazywały na ok. 529 tys. osób zmarłych w minionych dwunastu miesiącach. Oznacza to więc, że w tym czasie zmarło w Polsce o ponad 180 tys. osób więcej niż się urodziło. Liczba zgonów przewyższyła liczbę urodzeń o ponad 50 proc.
W samym tylko kwietniu zmarło 55 tys. osób, co oznacza, że na jedno urodzenie w Polsce przypadały dwie śmierci. Kwiecień był nad Wisłą najgorszym miesiącem pod względem liczby osób zmarłych zakażonych koronawirusem. Choć biorąc pod uwagę łączną liczbę zgonów w Polsce, gorszy był listopad 2020 r. - zmarło wówczas według GUS ok. 66 tys. osób.
Dane za maj - na razie z Rejestru Stanu Cywilnego, nie z GUS - wskazują, że wówczas zmarło w Polsce ponad 40,7 tys. osób. Biorąc pod uwagę trendy dotyczące urodzeń, można przypuszczać, że nożyce demograficzne, mierzone różnicą między liczbą zgonów a urodzeń w minionych dwunastu miesiącach, rozwarły się jeszcze szerzej - do poziomu ok. 190 tys.
Jak wskazują najnowsze dane GUS, na koniec kwietnia ludność Polski wynosiła niespełna 38,2 mln osób, tj. o ok. 177 tys. mniej niż rok temu. W czasach powojennych jeszcze nigdy Polska nie wyludniała się tak szybko.
Na sytuację demograficzną w Polsce w ostatnim roku olbrzymi wpływ miała pandemia. Ale i bez niej prognozy dla kraju są bardzo złe. Zresztą samo Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej nie ukrywa w opublikowanym niedawno projekcie Strategii Demograficznej, że liczba urodzeń będzie spadać, bo po prostu mamy coraz mniej kobiet w wieku rozrodczym. Dziś jest ich już niespełna 9 mln - o ponad pół miliona mniej niż dziesięć lat temu i ponad milion mniej niż przed dwudziestoma laty.
Rząd liczy jednak, że uda mu się bardzo wyraźnie - żeby nie napisać wręcz, że gigantycznie - zwiększyć wskaźnik dzietności, czyli liczbę dzieci urodzonych przez jedną kobietę. W 2020 r. wyniósł ok. 1,41, ale MRiPS za cel postawiło sobie, aby w 2040 r. był "zbliżony do 2,1", czyli wartości zapewniających tzw. zastępowalność pokoleń. Czy to się uda - to inna kwestia. Oby, ale plany rządu to absolutnie najwyższy poziom ambicji.
W projekcie Strategii Demograficznej rząd przytacza projekcję jeszcze sprzed pandemii. Ta jednoznacznie wskazuje, że już niebawem liczba urodzeń może spaść poniżej 300 tys. na rok. Jednocześnie cały czas rosnąć będzie liczba osób zmarłych i w kolejnej dekadzie "normą" będą już dane o blisko pół milionie śmierci rocznie. W 2040 r., lub nawet wcześniej, ludność Polski spadłaby do ok. 35 mln osób.
Gdyby Polsce udało się "wejść" na ścieżkę wzrostu wskaźnika dzietności, który w 2040 r. wyniósłby 1,8 lub 2,1 (w zależności od analizowanego przez Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej wariantu A lub B), to poziom mniej więcej 350 tys. urodzeń - który dziś, na tle historycznych danych, jest bardzo zły - byłby za 10-20 lat nie lada sukcesem.
Mimo to, nawet tak wysoki wskaźnik dzietności (dla porównania, w 2019 r. średnio w UE wynosił 1,53, najwyższy był we Francji - 1,86) zapewni Polsce przez najbliższe ponad pół wieku najwyżej hamowanie spadku liczby ludności. W tym - przede wszystkim - spadku liczby osób w wieku produkcyjnym. A - jak ostrzega rząd - im mniej Polaków gotowych do pracy, tym istotniejsze konsekwencje m.in. dla zdolności systemu emerytalnego czy zdolności państwa i samorządów do świadczenia usług publicznych o adekwatnej jakości. A także po prostu dla potencjału polskiej gospodarki.
Co należy wyraźnie podkreślić - symulacje przedstawiane przez rząd opierają się na prognozach i projekcjach dotyczących liczby urodzeń. Abstrahują m.in. od kwestii migracji.