"Najgorszą rzeczą, jaką teraz robimy, to mówienie ludziom, że z wirusem 'trzeba się nauczyć żyć'"

Grzegorz Sroczyński
Nie ma opcji, żeby ciężar zielonej rewolucji Unia zrzuciła na barki klasy średniej. Nie przetrwamy populistycznej reakcji, która nastąpi - z dr. Mateuszem Piotrowskim, prezesem stowarzyszenia Pacjent Europa rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Czy ludzie się zbuntują przeciwko Europejskiemu Zielonemu Ładowi? 

Mateusz Piotrowski: Zakładając scenariusz "business as usual" - to tak. 

Światowe Forum Ekonomiczne w Davos ogłosiło, że jedno z trzech głównych zagrożeń w 2022 roku to "fiasko zmian na rzecz klimatu, które będą coraz mocniej torpedowane przez populistów". 

Jeśli Zielony Ład okaże się tylko hasłem reklamowym i nie będzie bardziej zgodny ze swoim prospołecznym pierwowzorem, czyli amerykańskim Nowym Ładem prezydenta Roosevelta, to może się skończyć wielkim backlashem. Koszty zmian spadną na biedniejsze kraje i grupy społeczne, jednocześnie ludzie będą czytać doniesienia, że Amazon czy Google płacą 1,5 procent podatku i wtedy populiści dostaną wiatru w żagle. Ale to tylko jedno zagrożenie. Drugie jest takie, że strona lewicowo-liberalna również się zacznie zmieniać. 

Zmieniać?

Uskrajniać. Skoro tracimy kolejne cenne lata i zmierzamy do katastrofy klimatycznej - a to nie jest przesada, ta dekada naprawdę będzie decydująca - no to trzeba docisnąć tę drugą stronę jakimś rodzajem oświeconego autorytaryzmu. Zafundować im mądrą technokrację, żeby uratować i ich, i nas. 

Bardzo bym chciał, żebyśmy porozmawiali o pandemii. Bo ona wzmocniła społeczną polaryzację, która ma ogromne znaczenie dla szans na ocalenie klimatu.

Zobacz wideo Kiedy trafią do nas pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy? Pytamy członka Rady Polityki Pieniężnej

Polaryzacja?

Jedna strona myśli tak: zamknijmy oczy, puśćmy pandemię na żywioł, trochę ludzi umrze, no trudno. A po drugiej stronie mamy często do czynienia z pragnieniem, żeby sprawę załatwić jakimś cudownym technokratycznym rozwiązaniem. Na przykład zaszczepić wszystkich na siłę i wtedy będzie porządek, pandemia się skończy.

Bo ty byś nie szczepił?

Rzecz w tym, że to nie jest rozwiązanie, które zakończy pandemię. My ciągle jedziemy po skrajnościach: albo oświecona technokracja, która obiecuje naukowe rozwiązania na wszystko i kompletnie nie bierze pod uwagę kontekstu społecznego, albo puszczamy kierownicę i nie robimy nic.

Jadwiga Emilewicz ogłosiła ostatnio, że "Polska na pandemii skorzystała". Zobaczyła nowe dane PKB, z których wynika, że po lockdownach gospodarka nam rośnie szybciej niż innym. Przecież mamy najwyższe straty w ludziach od drugiej wojny światowej! Pomysł, że można przepuścić COVID przez społeczeństwo jest nieodpowiedzialny. Ludzie będą umierać. A poza tym, kto chce żyć z ubytkami w płucach i w mózgu? Założenie, że możemy mieć zdrową gospodarkę i chore społeczeństwo jest - delikatnie mówiąc - dziwne. Tak jakby gospodarka nie opierała się na ludzkich zdolnościach, produktywności i zdrowiu. Życie w społeczeństwie, w którym powszechne jest trwałe zniszczenie płuc i problemy ze skupieniem, to będzie koszmar. W tej chwili problem tzw. long covid został wypchnięty z publicznego dyskursu i udajemy, że nie ma sprawy. 

Ale co to ma wspólnego z grożącym nam buntem przeciwko Zielonemu Ładowi?

Bo pandemia wyświetliła nam możliwą przyszłość. Chodzi mi o to, że postawy analogiczne do obecnych mogą zacząć dominować wobec nadchodzącej katastrofy klimatycznej. Tak jak przyzwyczailiśmy się do wirusa i tego, że umierają ludzie, tak samo możemy się przyzwyczaić do zmian klimatu. Najgorszą rzeczą, jaką teraz robimy, to mówienie ludziom, że z wirusem "trzeba się nauczyć żyć". Od wybuchu pandemii wartość życia staniała: trzeba poświęcić starszych, mniej odpornych, słabszych, byle nie było kolejnych lockdownów, bo to już nie do wytrzymania. Zostanie po tym ślad w naszej zbiorowej psychice. Kiedy przyjdzie katastrofa klimatyczna - a to nie jest perspektywa aż tak odległa - będziemy mieli wgrany gotowy schemat myślenia.

I co z tym robić?

Politycy PiS przyjęli wobec pandemii strategię udawania, że nic się nie dzieje. I to w sytuacji, kiedy mamy skalę zniszczenia biologicznej substancji narodu na poziomie wojennym. Powiem językiem prawicy: to jest polityka antypolska. Z kolei opozycja - głównie PO i okolice - poza okrzykami, że rząd robi źle, nie proponuje nic konkretnego. Nie potrafię powiedzieć, jaki oni mają program radzenia sobie z wirusem. Politycznie zyskują, że zapchała się służba zdrowia i panuje chaos, bo mogą krytykować rząd. I to im wystarcza. Po co ogłaszać jakieś konkrety, skoro można tym wkurzyć część wyborców. Na tym tle najodważniejsza jest lewica, bo jako jedyna coś jasno proponuje i zgłasza ustawę o obowiązkowych szczepieniach. Tyle że osoby zaszczepione również roznoszą wirusa, więc to nie jest panaceum. Naukowcy od dawna wiedzą, że opieranie walki z epidemią wyłącznie na jednym rozwiązaniu - nawet bardzo skutecznym - to duże ryzyko. Czasem mam wrażenie, że bardziej chodzi o to, żeby obsłużyć pewne lęki i pragnienia własnego elektoratu, a nie o to, żeby poradzić sobie z problemem.

Ale co obsłużyć? Jakie pragnienia?

Bo wtedy my czujemy się tą dobrą stroną, a przymusowe szczepienia to dodatkowo kara dla tej strony złej, głupiej, krnąbrnej. No i dostajemy też możliwość sprawowania nad nią władzy. Tymczasem z naukowego punktu widzenia - nawet czysto technokratycznego - w sytuacji epidemii najlepiej działają strategie wieloczynnikowe zbudowane na współpracy. Polaryzacja zawsze sprzyja szerzeniu się wirusa.

Polaryzacja? Jak sprzyja?

Wtedy każda, nawet z pozoru mało kontrowersyjna kwestia zdrowotna staje się elementem wojny tożsamościowej. W USA noszenie maseczek to w wielu regionach manifestacja, tak samo jak nienoszenie. Szczepionki natychmiast stały się polem walki tożsamościowej. Nie jesteśmy wtedy w stanie namówić ludzi do wspólnych działań i odpowiedzialnych zachowań, a to w epidemiach najistotniejsze. Żeby nie było wątpliwości: szczepionki są wspaniałym osiągnięciem i ratują życie. Wystarczy porównać liczbę ofiar COVID w dwóch krajach o podobnej liczbie ludności, czyli w Polsce i Hiszpanii. Różnice są dramatyczne. Ale sformułowania typu "teraz to mamy pandemię niezaszczepionych" są zarówno polaryzujące, jak i nieścisłe z naukowego punktu widzenia.

A wy co proponujecie?

My w ramach inicjatywy Pacjent Europa proponujemy strategię maksymalnego obniżania liczby zakażeń - a docelowo eliminacji wirusa.

Czyli chcecie robić lockdowny, tak?

Nie o to chodzi. Politycy w Europie najczęściej reagują wtedy, kiedy służba zdrowia w ich krajach jest już maksymalnie przeciążona. A my proponujemy odwrócenie logiki: reagujmy na najwcześniejszym etapie każdej fali i wygaszajmy pierwsze ogniska wirusa. W Polsce wymagałoby to dofinansowania Sanepidu, wypłacania ludziom stu procent pensji za okres kwarantanny, trzeba by też zorganizować kwarantanny hotelowe, bo to pomaga chronić domowników, trzeba polepszyć mechanizmy wentylacji szkół i miejsc pracy. Na wczesnym etapie możliwe są lokalne zamknięcia, nie jest konieczne zamrażanie całego kraju. Zamiast wiecznie "żyć z pandemią", po zduszeniu wirusa można żyć normalnie, niemalże jak przed jej wybuchem. To się udało w atlantyckich regionach Kanady, które wybrały strategię eliminacji wirusa. Miały zdecydowanie niższe straty w ludziach, niż inne kanadyjskie prowincje, które zdecydowały się na "życie z wirusem", wypadły też znacznie lepiej, gdy chodzi o wskaźniki PKB, a nawet wolności obywatelskie, swobodę poruszania się, korzystania z usług, organizowania wydarzeń kulturalnych. Tak można było zrobić w Polsce.

No ale nie zrobiono. I teraz co?

Teraz to albo czekamy, aż ta gigantyczna fala sama opadnie - ale to będzie kosztowało kolejne tysiące istnień ludzkich - albo wprowadzamy ogólnokrajowy twardy lockdown, co z kolei jest nierealne, bo żadna siła polityczna na to się nie odważy. Trzeba było działać w sierpniu i zwalczać lokalne ogniska, dokładnie jak z pożarem - nie możesz zostawiać pełgającego ognia i liczyć, że może wiatr go nie rozdmucha. 

Zgoda. Tylko mam wrażenie, że wy z waszą strategią idziecie totalnie wbrew nastrojom społecznym. Prawda o Polakach jest taka, że oni są de facto zadowoleni ze strategii, którą stosuje rząd. 

Czyli zamknąć oczy i niech się dzieje, co chce?

Tak jest. Tego właśnie chcemy po obu stronach politycznej barykady. Jesteśmy pogodzeni, że pandemia cały czas się będzie tliła i co jakiś czas będzie wybuchała, że ileś tam staruszków umrze. Byle nie było lockdownów i obostrzeń dla gospodarki. W zasadzie chcemy tylko tego, żeby wrócić do normalnego życia i przestać o tym ględzić. Żeby tacy jak ty nie zawracali nam głowy kolejnymi upierdliwymi teoriami o tym, co należałoby zrobić, jakie ograniczenia wprowadzić.

Nie zgodziłbym się. Problem polega na tym, że nikt z wyjątkiem lewicy nie mówi o rozwiązaniach.

Ciekawe dlaczego. 

Próbuję tak prowadzić swoje życie, żeby przyjaźnić się z ludźmi o bardzo różnych poglądach. Niektórzy się nie szczepią, chociaż wcale nie wierzą w antyszczepionkowe teorie. Więc dlaczego? Bo nie ufają państwu i władzom publicznym, które wiele razy ich zawiodły. Bo w ich środowiskach mało kto się zaszczepił, no to oni też nie itd. itp. Najniższe wyszczepienie w Polsce i w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej widać w tych regionach, które w latach dziewięćdziesiątych najmocniej rozjechała transformacja ustrojowa.

No ale co to tłumaczy?

Chodzi mi to, że trzeba uwzględniać rzeczywistość społeczną, w jakiej się żyje. Skoro jest jak jest, skoro osiągnęliśmy w Polsce granice dobrowolnego wyszczepienia, a rząd nie decyduje się wprowadzić przymusu, to powiedzmy takim ludziom, że oprócz szczepionek są też inne sposoby walki z wirusem, które nie wymagają aż takiej ingerencji w twoją prywatność i twoje ciało: częste i dostępne testy, kwarantanna, maseczki, wentylacja. Czyli nawet jeśli się nie zaszczepiłeś z powodów takich czy innych, to nie musisz zaraz trafiać do szuflady z napisem "oszołomy, które kwestionują pandemię", możesz nadal zachowywać się odpowiedzialnie i pomagać w walce z wirusem. Strategia dążenia do eliminacji wirusa to po prostu zestaw różnych pragmatycznych narzędzi, które chronią przed zmarnowaniem wysiłku tych, którzy się zaszczepili. Prawie od początku pandemii komunikacja była błędna: byle doczekać do szczepionki, ona wszystko załatwi, to ostatnia prosta, trzymajmy kciuki za naukowców. Teraz mamy szczepionki i nawet w krajach, gdzie 90 procent się zaszczepiło, raczej ciężko mówić o „ostatniej prostej".

Kobieta bawi się z psem: "Kto jest dobrym pieskiem, no kto?". A pies na to: "Nie wiem, nikt nie wie, władze ukrywają to przed nami, jesteśmy tu zastraszani". Taki mem krąży po necie.

Okej. No i co?

To, że część społeczeństwa kompletnie odjechała. 

Na pewno wzmocnił się strach przed interwencją państwa. Tyle że obawa przed wzrostem autorytarnych kompetencji władzy publicznej nie jest wyssana z palca, ten strach mocniej pojawił się w czasie "wojny z terrorem", kiedy USA i inne rządy w sposób bezprecedensowy łamały prawa obywatelskie, śledziły, podsłuchiwały, torturowały. Czy należy ludzi za takie lęki wyśmiewać? W ramach inicjatywy Pacjent Europa sporo pracujemy z naukowcami, którzy pokonali epidemię eboli w Afryce Zachodniej. Mówili, że najważniejsze dla tego sukcesu była budowa społecznego zaufania wśród różnych grup. 

Czyli COVID nakręcił polaryzację i wychodzimy z pandemii jeszcze bardziej podzieleni: oświecona połowa społeczeństwa, która się zaszczepiła oraz ciemny antyszczepionkowy lud, który "został podburzony przez foliarzy i populistów", "nie noszą maseczek, debile, trzeba ich unikać" itd.

Mniej więcej. Tak jest nie tylko w Polsce. 

A tamci z kolei widzą wielki spisek, który zagraża ich wolności, rządy chcą nas na siłę zaszczepić, chcą nas zmusić, "jesteśmy tu zastraszani", w dodatku gadające głowy w mediach mainstreamowych nas wyśmiewają i pouczają. 

Tak. 

I na tak przygotowany grunt przychodzi zielona rewolucja, którą świat musi przeprowadzić, żeby w ogóle przetrwać.

Owszem. Grozi nam to, że wpadniemy w koleiny wyżłobione przez pandemię. Czyli my, oświeceni, którzy ratują świat przed katastrofą, kontra ciemnogród, który kwestionuje naukę. Taka polaryzacja społeczeństw będzie dużym zagrożeniem dla skutecznej walki ze zmianą klimatyczną.

Dlaczego?

Bo po obu stronach barykady krystalizuje się przekonanie, że ta druga strona jest dla mnie egzystencjalnym zagrożeniem. Jedni myślą: "Oni nie chcą się szczepić, czyli rozsiewają wirusa i mogą mnie zabić". Drudzy myślą: "Przychodzą jacyś groźni ludzie z Unii, najpierw nam chcieli narzucić szczepionki, a teraz chcą narzucić wysokie ceny energii i zabronić jeżdżenia dieslem". To bardzo pouczające wsłuchać się w Ziobrę, jak sprawnie zaczął używać języka antykorporacyjnego. Oto zblatowane siły europejskich rządów i wielkich korporacji zabiorą nam nasz styl życia w chwili, gdy to życie wreszcie zaczęło być trochę bardziej stabilne. Ledwo finansowo okrzepliśmy, wzrosły płace, spadło bezrobocie, ledwo nam się poprawiło, a już chcą nam ten spokój zabrać - podwyżkami i zakazami w imię jakiejś zielonej rewolucji. I jest to emocja, na której mogą skutecznie grać politycy tacy jak Ziobro. Z kolei druga strona łatwo będzie mogła w imię nauki proponować rozwiązania z pozoru racjonalne, które jednak nie uwzględniają społecznego i ekonomicznego kontekstu. Pamiętasz "Don’t look up"? Ziemię miało uratować proste techniczne rozwiązanie, strzelamy atomówką, kometa rozwalona i po sprawie. A ludzkość niech się przygląda i trzyma kciuki za naukowców. To jest właśnie ta szkodliwa technokratyczna fantazja, że można w sprawie kryzysu klimatycznego coś zarządzić bez udziału społeczeństw, albo nawet wbrew społeczeństwom, bo nie są wystarczająco oświecone. A prawda jest taka, że nie wygramy w ten sposób ani z pandemią, ani z kryzysem klimatycznym, bo skuteczna walka wymaga odbudowy minimum kapitału zaufania między ludźmi o bardzo różnych poglądach.

Zespół analityków Banku Pekao SA policzył, że Europejski Zielony Ład będzie kosztował Polskę 2,4 bln złotych do 2030 roku. „Łączny koszt na każdego obywatela wyniesie 64 tysiące złotych" - mówi Sasin. Ściemnia?

Nie do końca. Tyle że sami autorzy tego raportu wskazywali, że mówią jedynie o kosztach, a przecież będą też zyski, więc raport został przez polityków wyrwany z kontekstu.

Ale nie da się łatwo powiedzieć, że Sasin bredzi, i odetchnąć z ulgą?

Niestety. Polska w wyniku zaniedbań kolejnych ekip, a zwłaszcza pisowskiej, jest teraz w gorszym położeniu niż Zachód. I powinniśmy walczyć w Unii o jeszcze większe pieniądze na sprawiedliwą transformację. Te pieniądze można wziąć z cła węglowego, chroniącego europejskie rynki przed "brudną" konkurencją z Chin, można je też wziąć z podatku od cyfrowych gigantów, jeśli chcą mieć dostęp do europejskiego rynku, na którym jest prawie pół miliarda konsumentów. To zresztą podatki, o które apelował Morawiecki. I dałoby się zmontować europejską koalicję państw, która poprze zwiększenie wydatków społecznych na koszty zielonej transformacji.

Czy jak ktoś dziś mówi o "zielonych miejscach pracy", które niebawem powstaną w regionach górniczych i wszyscy będą szczęśliwi, to ściemnia, czy nie?

Ludzi w regionach górniczych takim zapewnieniom nie ufają.

I słusznie?

Oni uwierzą, jak zobaczą. "Szwagier dostał robotę w zielonej energetyce i jest zadowolony". Dopiero to ich naprawdę przekona.

A jak im uczciwie mówić o zagrożeniach, żeby nie oddawać pola Sasinowi i Ziobrze?

Nie chcę przyjmować perspektywy specjalisty od PR, że oto wystarczy coś inaczej opowiedzieć, zastosować inną narrację, wtedy ludzie przejdą na słuszną stronę. Rozmawiam sporo ze związkami zawodowymi w regionach górniczych i oni wyłączają się, gdy słyszą o "zielonych miejscach pracy" kiedyś tam w przyszłości. Ale jak przychodzimy do nich z konkretnym pomysłem - na przykład spółdzielniami rozwojowymi - i mówimy: "Są na to pieniądze z Unii i nie chodzi o kolejne szkolenia, tylko o realne inwestycje w regionie", to chcą rozmawiać. Jak się pyta ludzi o zieloną zmianę, to oni boją się dwóch rzeczy: że stracą pracę, i że będą płacić niebotyczne rachunki za prąd. 

I będą płacić. To nie jest populistyczny wymysł. O problemie "zielonej inflacji", która będzie istnieć w najbliższej dekadzie, pisze na przykład prof. Osiatyński. "Mleko i mięso też będą drożeć, bo ich produkcja wymaga dużych emisji gazów cieplarnianych". 

Tak. Ale czy będzie to dotkliwe dla ludzi mniej zamożnych jest już decyzją czysto polityczną. Sprzeciwiam się fatalizmowi, że istnieje jakaś konieczność: "Teraz wszyscy będą płacić więcej za energię". To naprawdę polityczna decyzja, czy za Zielony Ład zapłaci Facebook i Google, czy dostawca pietruszki. Jako stowarzyszenie Pacjent Europa nieustannie odwołujemy się do interesu własnego urzędników w Brukseli: jeśli chcecie, żeby instytucja, która wam płaci, trwała za lat dziesięć, to nie ma opcji, żebyście ciężar zielonej rewolucji zrzucili na barki klasy średniej. Nie przetrwacie populistycznej reakcji, która nastąpi. 

Jak oceniasz PR-ową strategię Grety Thunberg? Na forum ONZ mówiła tak: Ludzie cierpią i umierają, całe ekosystemy padają, stoimy u progu masowego wymierania, a wy nadal potraficie rozmawiać tylko o pieniądzach! Jak śmiecie?!

Młodzieżowy Strajki Klimatyczny poparł niedawno nasz plan tworzenia nowych miejsc pracy w regionach górniczych w ramach Spółdzielczej Transformacji. To nie są tylko dzieci z zamożnych domów w dużych miastach, na prowincji też się mocno angażują. I to jest ewidentnie efekt Grety Thunberg. Ale owszem, z jej strategią mam problem.

Jaki?

Amerykański historyk Christopher Lasch, autor "Buntu elit", przyglądał się rosnącemu w latach 80. ruchowi ekologicznemu, w który zresztą sam się angażował. Ich ostrzeżenia przed końcem świata traktował poważnie jako całkowicie uzasadnione, ale jednocześnie uważał, że odwoływanie się wyłącznie do grozy przetrwania biologicznego powoduje, że ludziom skraca się horyzont i myślą przede wszystkim o zabezpieczeniu siebie i swojej rodziny. 

Czyli wywoływanie grozy przez działaczy ekologicznych przestawia ludzi na tryb indywidualistyczny? 

Tak uważał Lasch. 

Jakiś czas temu grupa niemieckiej młodzieży ogłosiła się "ostatnim pokoleniem", podjęła głodówkę w obronie klimatu, pewien wycieńczony chłopak mówił dziennikarzom: "Czym są moje cierpienia wobec faktu, że kryzys klimatyczny za 20 lat wywoła w Europie głód". Skąd on to w ogóle wziął? 

Nie wiem. Taki komunikat może powodować u ludzi prosty odruch: buduję sobie schron. Lasch twierdził, że jeśli apelujesz do nagiego instytutu przetrwania, to raczej włączysz ludziom dużo kortyzolu. Uruchamiają się strategie indywidualistyczne, a wysiłki zbiorowe schodzą na dalszy plan. Jeśli wszyscy wybiorą strategię indywidualnego przetrwania, to zmniejszy się szansa na przetrwanie całej ludzkości, bo zatrzymanie zmiany klimatu wymaga przede wszystkim współpracy ludzi, firm, związków zawodowych, regionów, państw. Wymaga też mocnego zaufania społecznego i przekonania, że koszty zmiany są sprawiedliwie rozdzielane. A jak ludzie słyszą komunikat odwołujący się do biologicznego przetrwania, to natychmiast zaczynają uważać, że bogaci i tak sobie poradzą. W czym jest zresztą sporo racji. Gdy wszyscy wybiorą strategie indywidualne, to ci, którzy mają znacznie więcej zasobów i możliwości, będą w tej grze skuteczniejsi.

Inny problem to nieustanne mówienie, że ocalenie klimatu będzie wymagało totalnej zmiany. "Musimy wszystko zmienić, cały nasz świat, nasze życie, musimy zmienić nasze przyzwyczajenia".

A nie musimy?

Na pewno. Ale chodzi też o to, żeby dobre elementy znanego nam świata uratować. Przekaz o totalnej zmianie ma swoje konsekwencje: jednych może nawet intryguje, a innych przeraża. I dodatkowo dzieli społeczeństwa. Bo znacznie łatwiej być otwartym na "totalną zmianę" tym ludziom, którzy mają dużo różnych zasobów, żyją w wielkich miastach, znają wpływowe osoby, mogą dość łatwo zmienić pracę, podjąć nowe studia. Ich nastawienie do sformułowania "radykalna zmiana wszystkiego" jest całkiem inne, niż nastawienie osób, które jakoś tam wiosłują przez życie, radzą sobie, ale nie czują stabilizacji. Słowo "transformacja" wielu ludziom kojarzy ze wszystkim co najgorsze. Więc język, który stosujemy w dobrej wierze - "Ratujmy świat! Wszystko musi się zmienić, a wy śpicie!" - może drugą połowę społeczeństwa irytować i zniechęcać, bo oni zostali nauczeni przez doświadczenie, że jeśli się wszystko zmienia, to dostają po głowie. 

Czyli co ludziom mówić?

Powtórzę: to nie jest kwestia PR-owa. Kiedy rozmawiam z pracownikami kopalń i elektrowni węglowych, to oni wiedzą, że są świadkami ostatnich lat życia tych zakładów. I myślą o strategiach wyjścia, zbudowania sobie czegoś innego. Tyle że im nie chodzi tylko o 3500 zł co miesiąc. 

A o co?

Żeby ocalić świat, który znają. Nie w tym sensie, że ma się nic nie zmienić i moja kopalnia czy elektrownia koniecznie musi istnieć. Chodzi też o etos pracy, o poczucie dumy z regionu. Ludzie w tych branżach często mają przekonanie, że wykonują ważny zawód, a nie składają paczki w Amazonie, gdzie byliby wykorzystywani. Nie czują się wyrobnikami. I trzeba myśleć o tym, żeby etos pracy związany z górnictwem czy energetyką ocalić w czasie zielonej transformacji. 

Ale jak?

Ważne dla tych ludzi instytucje - rady pracowników, związki zawodowe - trzeba przenieść do nowych branż, które powstaną po zielonej zmianie. Te "zielone miejsca pracy" nie mogą być śmieciowe. Ludzie w regionach górniczych boją się, że zostaną wystrychnięci na dudka, czyli że jedynym oferentem pracy będzie jakiś Amazon lub podobna firma, która nie zapłaci podatków i wypompuje pieniądze z regionu. A dla wielu z nich istotą dobrego życia były stabilne relacje związane z miejscem pracy. Oni identyfikują się ze swoimi zakładami, to równie ważne jak wypłata. I taki sensowny świat powinien trwać w nowej odsłonie. 

To jak do nich mówić? Jak ta melodia powinna brzmieć, żeby zielona transformacja nie była jedynie rozrywką dla klasy wyższej?

Już mówiłem: "Szwagier znalazł nową zieloną pracę i jest zadowolony" - to sytuacja znacznie bardziej przekonująca do transformacji niż najlepsze zabiegi PR-owe. 

Wy proponujecie byłym górnikom i energetykom zakładanie spółdzielni. Co te spółdzielnie miałyby robić?

Na przykład ocieplać budynki, zagospodarować tereny kopalniane, świadczyć usługi opiekuńcze - przecież w branży pracują również kobiety. Obecnie sporo planów na transformację w regionach jest mocno nierealistycznych. Dobrze wyglądają w PowerPoincie. "Stworzymy centrum usług gamingowych". No świetnie. I co? Dawni górnicy będą tam siedzieć i tworzyć gry? W tym wszystkim nie chodzi tylko o wysokość środków z Unii na zieloną transformację, bo te pieniądze łatwo przepalić. 

Przepalić?

Wydać duże sumy na rzeczy nierealistyczne albo pozorne. Na przykład na szkolenia, a potem przeszkoleni nie będą mieli gdzie pracować.

I wtedy się powie: no cóż, szkoliliśmy ich, daliśmy im wędkę, ale nie udało się. "Wyuczona bezradność". "Homo sovieticus". 

I mamy czyste sumienie. Tak samo z dawaniem pieniędzy na zakładanie firm. Jeśli nagle znika największy zakład pracy, to następuje spadek regionalnego popytu. Działa już na tym terenie ileś firm usługowych, one zaczynają mieć kłopot z przetrwaniem. A jeszcze pojawiają się nowe firmy dawnych energetyków czy górników założone z dotacji. W Wielkiej Brytanii te zakładane przez górników spółki walczyły między sobą o coraz mniejszy kawałek ciasta, kanibalizowały się, to była porażka.

My w Warszawie mamy błędne wyobrażenie o transformacji, że chodzi tylko o Górny Śląsk. Tam oczywiście też będą duże wyzwania, ale oni jednak mają niskie bezrobocie i dobrą bazę przemysłową. Ale spójrzmy na Polesie Lubelskie z kopalnią Bogdanka, na Wielkopolskę Wschodnią, gdzie jest Konin, na Bełchatów, na Turów… To wszystko są regiony uzależnione od wielkich zakładowych monokultur. A rząd obiecuje, że sprawę przyszłych miejsc pracy załatwi umowa społeczna, która opiera się na wątpliwym założeniu, że Bruksela pozwoli na dalsze dopłaty do wydobycia węgla. Liderzy związkowi muszą wziąć współodpowiedzialność za to, czy w regionach będzie praca za piętnaście lat – a nie tylko za dotrwanie do emerytury. Plany tworzenia nowych miejsc pracy powinny być już dawno gotowe i teraz powinny być wdrażane. To się nie dzieje. Mnie zupełnie nie dziwi, że jak ludzie słyszą zaklęcia o "zielonych miejscach pracy", które kiedyś tam powstaną w świetlanej przyszłości, to czują się oszukiwani.

***

Dr Mateusz Piotrowski (1987) absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i University of Nottingham. Współautor programu edukacji pracowniczej "Rynek pracy: instrukcja obsługi" w ramach Inkubatora Innowacji Społecznych TransferHUB. Prezes Stowarzyszenia Pacjent Europa, niepartyjnej, paneuropejskiej inicjatywy działającej na rzecz wyjścia z pandemii i solidarnej odbudowy Europy.

Więcej o: