Najwyższa od dekad inflacja nie tylko oznacza "drożyznę" np. na stacjach paliw czy w sklepach, ale także szybkie tempo utraty wartości oszczędności. To problem i wyzwanie nie tylko dla tych szczęśliwców, którzy mają co odkładać, ale także np. dla emerytów, którzy dysponują jakimiś oszczędnościami "na starość" (które w dodatku raczej powinni lokować w miarę ostrożnie), a jednocześnie mają już ograniczone możliwości dorabiania.
Dość zauważyć, że inflacja 13,90 proc. w maju br. oznacza, że aby oszczędności nie straciły na wartości, rok temu trzeba było je ulokować na... ponad 17 proc. Skąd ta liczba? Kluczem jest podatek od zysków kapitałowych (podatek Belki), wynoszący 19 proc. Są nim objęte m.in. zyski z lokat, inwestycji giełdowych oraz obligacje czy fundusze inwestycyjne.
Pojawiały się nawet w ostatnich miesiącach oczekiwania, aby podatek Belki choćby czasowo zawiesić. Ministerstwo Finansów przekazało jednak w połowie maja portalowi Interia.pl, że nie planuje tego zrobić. Gdy rok temu pytali o to w interpelacji poselskiej posłowie Koalicji Obywatelskiej, resort tłumaczył, że likwidacja podatku Belki oznaczałaby ubytek w dochodach budżetowych państwa (to prawda, acz wpływy z podatku od zysków kapitałowych wynosiły rokrocznie po kilka miliardów złotych, co nie jest w skali całego budżetu kwotą przeważającą szalę) i możliwy napływ do Polski kapitału spekulacyjnego.
Żeby zyski z lokaty wyniosły już po odjęciu podatku Belki 13,90 proc. w skali roku (czyli tyle, ile wyniosła w tym czasie inflacja), musiałaby ona być oprocentowana na poziomie ok. 17,16 proc.
Tymczasem rok temu warunki lokat bankowych były fatalne. Według danych NBP, średnie oprocentowanie lokat na okres powyżej sześciu miesięcy do jednego roku (przyjęliśmy je jako oprocentowanie lokat rocznych, zapewne niewiele mijając się z rzeczywistością) wynosiło raptem 0,14 proc. Słowem - było o ponad 17 pp. niższe od takiego, które - jak okazało się po roku - obroniłoby realną wartość ulokowanych środków.
Takie były wtedy warunki rynkowe - referencyjna stopa NBP (czyli wyznacznik ceny pieniądza na rynku) wynosiła wówczas raptem 0,10 proc., a na banki nie była nakładana presja polityczna na polepszanie ofert depozytów (co dzieje się obecnie).
Zresztą oczywiście nie tylko oprocentowanie lokat było wtedy fatalne. Przykładowo, dwuletnie obligacje skarbowe dawały 1 proc. w skali roku. Trzeba było też mieć sporo szczęścia (lub oczywiście inwestorskiej wiedzy, doświadczenia i nosa) żeby przebić 17 proc. zysku na warszawskiej giełdzie. Ponad 50 spółek dało taki zarobek, ale zasadniczo indeks WIG stracił w tym czasie ok. 14,5 proc., a WIG20 ok. 18,5 proc. Według danych serwisu analizy.pl, spośród funduszy inwestycyjnych w Polsce tylko kilka o profilu surowcowym dało przez rok stopę zwrotu wyższą niż 17 proc.
W efekcie podwyżek stóp procentowych, a zapewne też i po części presji politycznej (oraz ze strony Ministerstwa Finansów, które uatrakcyjnia ofertę obligacji oszczędnościowych), oprocentowanie lokat w bankach systematycznie rośnie. Dane NBP za kwiecień (dla lokat na okres powyżej sześciu miesięcy do jednego roku) wskazują średnie oprocentowanie na poziomie ok. 2,50 proc., acz w maju wciąż rosło i analitycy przewidują, że może już wynosić ok. 3-3,5 proc., czyli być około dwadzieścia razy wyższe niż rok temu.
W ofertach banków pojawiają się już lokaty na 5, 6, a nawet 7 proc., a od 1 czerwca wzrosło też oprocentowanie obligacji oszczędnościowych Skarbu Państwa oraz pojawiły się nowe, "antyinflacyjne" papiery na rok i dwa lata. W pierwszym przypadku oprocentowanie wynosi w danym miesiącu tyle, co stopa referencyjna NBP (czyli w czerwcu 5,25 proc.), w drugim 0,25 pp. ponad tę stawkę (tj. w czerwcu 5,50 proc.). Wraz z kolejnymi podwyżkami stóp przez RPP (najbliższa już 8 czerwca) oprocentowanie będzie dalej rosnąć.
Te obligacje są przez rząd nazywane "antyinflacyjnymi", choć trudno oczekiwać, żeby w najbliższym czasie odsetki z nich miały przewyższać tempo utraty wartości oszczędności. Podobnie jak z lokat. Bazując na prognozach ekonomistów można się obawiać, że za rok inflacja wciąż będzie dwucyfrowa.
Nowe obligacje mogą być natomiast "antyinflacyjne" w tym sensie, że rząd liczy na działanie mechanizmu polegającego na tym, że lepsze warunki obligacji czy lokat skłonią część Polaków do przeznaczenia środków na oszczędności, a nie konsumpcję. To mogłoby ograniczyć presję inflacyjną w gospodarce, a w efekcie i inflację.