Brytyjski "The Guardian" - jak już informowaliśmy - ujawnił ponad 12,4 tys. dokumentów związanych ze sprawą Ubera. Wynika z nich, że firma mogła kontynuować ekspansję na światowych rynkach dzięki wpływowi na polityków i urzędników.
Dziennik opisuje wydarzenia, które miały miejsce między rokiem 2013 a 2017, kiedy to firmą kierował jej współzałożyciel Travis Kalanick. "Dane pokazują, jak w czasie gwałtownego globalnego sprzeciwu, Uber próbował wzmocnić pozycję, dyskretnie zabiegając o poparcie wśród premierów, prezydentów, miliarderów, oligarchów i gigantów medialnych" - zaznacza "The Guardian".
Brytyjski dziennik ujawnia jeszcze jeden intrygujący aspekt całej sprawy. Jak twierdzi BBC, gdy policja pukała do drzwi firmy, pracownicy uruchamiali tzw. wyłącznik awaryjny, który uniemożliwiał funkcjonariuszom dostęp do komputerów firmy, ściąganie jakichkolwiek danych, analizę logów.
Dane, do których dotarła stacja, mają potwierdzać, że przycisk awaryjny został użyty przynajmniej raz na polecenie samego Kalanicka. Współzałożyciel firmy miał wysłać maila do oddziału w Amsterdamie, który nakazywał włączenie procedury. Możliwe, że podobnych przypadków było więcej i specjalna procedura odcinania śledczych od danych użyta została także w Kanadzie, Belgii, Indiach, Rumunii oraz na Węgrzech. We Francji do podobnych incydentów miało dojść trzy razy - informuje źródło BBC.
Uber broni się przed zarzutami, stwierdzając, że od 2017 roku nie stosuje już procedury opisywanej w mediach. Spółka zapewnia, że następca Kalanicka zmienił sposób kontrolowania firmy, a awaryjny przycisk został całkowicie wycofany z użycia.
Do sprawy odniósł się też rzecznik byłego dyrektora firmy. Zapewnił, że Kalanick nigdy nie autoryzował żadnych działań, które miałyby utrudnić funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. Jego zdaniem Uber chronił jedynie własność intelektualną swoich pracowników. Firma zapewnia, że stosowane procedury bezpieczeństwa nie usuwały trwale żadnych danych.
Więcej informacji gospodarczych na stronie głównej Gazeta.pl