Michał Możdżeń: Brakuje energii. Co wobec tego robią poszczególne kraje? Próbują grabić jak najwięcej dla siebie i - jeśli tylko mają taką możliwość - wykładają na ratowanie swojej gospodarki grubą kasę. Niemcy tak zrobili. Parę dni temu ogłosili, że na program transferów energetycznych przeznaczą 200 mld euro.
Prawie połowa niemieckiego budżetu federalnego, czyli gigantyczny zastrzyk. A jednocześnie w budżecie na 2023 rok zaplanowali zaledwie 17 mld deficytu.
Nazwali te 200 mld tarczą antywojenną, czy jakoś tak, i upchali - uwaga - w funduszu covidowym. Jakby wyczytali, co robi Morawiecki i skopiowali jeden do jednego. Oczywiście ten gigantyczny niemiecki pakiet wywołuje wściekłość krajów południa Europy.
Wyście się beztrosko uzależniali od Rosji, postawiliście wszystkie karty na Nord Stream i surowce od Putina, a teraz, jak to się posypało i ceny energii oszalały, to wykorzystujecie swoją mocną pozycję i wydajecie, ile wam się podoba. A co my mamy zrobić? - tak brzmią te pretensje. Kraje południa Europy nie mogą wygenerować tak dużego deficytu, więc są zablokowane. I apelują o koordynację wydatków kryzysowych na poziomie unijnym. Mają rację. Jeśli niemieckie firmy dostaną porządne pakiety osłonowe, a na przykład hiszpańskie czy włoskie nie dostaną, bo budżetu nie będzie stać, to mocno zakłóci konkurencję na wspólnym unijnym rynku. Niektórzy znaleźli się na granicy możliwości pożyczkowych i nie stać ich na złagodzenie skoków cen energii swoim obywatelom.
Jeszcze nie wiadomo. Kraje, rządy i firmy próbują walczyć o swoje. Rządy głównie o to, żeby wygrać wybory w tak trudnym okresie. Intuicja mi podpowiada, że będzie jak zawsze.
Spójrz na dane o międzynarodowych przepływach wartości, a potem zajrzyj w krajowe bilanse obrotów bieżących. Państwa, które są eksporterami energii, koszą wielką kasę. Tak jest w przypadku Norwegii i tak samo w przypadku szejków. W dodatku wysoka inflacja, która pojawiła się na całym świecie, wzmacnia silnych i daje im ekstra zarobić.
Tych, którzy mają dostęp do głównych zasobów typu ropa-prąd-gaz albo mają kontrolę nad najważniejszymi rynkami. Na przykład w Polce wysoka inflacja jest łagodzona przez transfery i od razu widać, gdzie te transfery trafiają - do sieci handlowych, które są na tyle duże, że lokalnie kontrolują rynek i mogą sobie pozwolić na podwyższenie marż. Jak jesteś silny, to przy wysokiej inflacji łatwo zwiększasz marże, bo kto ci przeszkodzi? I zgarniasz nadwyżki. Oczywiście dopóki jest popyt. Rządy na całym świecie próbują jakoś na ten problem odpowiedzieć. Mniej lub bardziej skutecznie.
W krajach Zachodu ustalił się pewien miks polityki monetarnej, fiskalnej i regulacyjnej, który jest powtarzany w wielu miejscach. Wygląda to tak: polityka monetarna staje się coraz bardziej restrykcyjna, czyli wszyscy podnoszą stopy procentowe, polityka fiskalna próbuje jakoś rosnące ceny i raty kredytów łagodzić, czyli płyną transfery pieniężne dla ludu - ale ludu różnie rozumianego, to zależy od rządu i jego bazy wyborczej - a do tego wszystkie kraje próbują wzmocnić politykę regulacyjną, czyli na przykład okiełznać marże firm energetycznych, które wystrzeliły w kosmos. Wszystko to razem powoduje dość poważne konsekwencje międzynarodowe.
Chodzi o to, że wszyscy robią to samo równocześnie. Jak jedni podnoszą stopy procentowe, no to inni też podnoszą i nie wiadomo, jak ten wyścig zakończyć. ONZ właśnie zaapelowała do szefa amerykańskiego Fed Jeroma Powella, żeby już nie podwyższał stóp. Z kolei MFW publikuje badanie, z którego wynika, że spirala płacowo-cenowa aktualnie nie występuje, a Kristina Georgieva, szefowa tej instytucji, mówi, że istnieje ryzyko nadmiernego zacieśniania polityki pieniężnej. Totalny odjazd.
Międzynarodowy Fundusz Walutowy - ta krynica monetaryzmu - nagle wskazuje, żeby miarkować się z zacieśnianiem polityki monetarnej, mimo że inflacja nadal szaleje. Naprawdę wyjątkowy moment w historii. Tyle że oni po prostu widzą, co się dzieje ze Sri Lanką, Laosem i krajami globalnego południa, które nie przetrwają dalszych podwyżek stóp. Bo kiedy Fed podnosi stopy procentowe, rośnie opłacalność inwestowania w obligacje amerykańskie - a to bezpieczny rynek, nigdy się nie wywróci - i pieniądze z całego świata zaczynają płynąć do USA. Słabsze rynki tym bardziej zaczynają stopy podnosić, ale już nie po to, żeby walczyć z inflacją, tylko żeby choć trochę kapitał przytrzymać, więc w efekcie stopy mogą rosnąć bardziej, niż potrzeba. Poza tym w ten sposób walczymy z inflacją na świecie poprzez wycinanie najsłabszych.
Zamożne kraje podnoszą stopy procentowe, ściągają w ten sposób kapitał i mogą sobie pozwolić na zaciąganie nowych długów, a zaciskanie pasa i ograniczanie wydatków budżetowych odbywa się w krajach najsłabszych. Silniejsi i bogatsi mogą robić transfery fiskalne i zwiększać deficyty, co - umówmy się - nie jest polityką antyinflacyjną, a słabsi nie mogą.
Oraz tego, że wszyscy robią panicznie podobne ruchy i wyrywają sobie te same ograniczone zasoby energetyczne.
Mnie w ekonomii najbardziej interesuje tak zwany efekt dystrybucyjny, czyli kto na końcu zyskuje, a kto traci w wyniku różnych posunięć gospodarczych. I w obecnym kryzysie wygląda to bardzo nieciekawie. Powtórzę: stopy procentowe są podwyższane na głównych rynkach, co wymusza ich podwyższanie na rynkach słabszych i w efekcie ogon macha psem. Obawa przed odpływem kapitału staje się ważniejsza przy tych podwyżkach stóp niż obawa przed rozkręceniem inflacji. Kraje europejskie sobie z tym jakoś poradzą, my również w Polsce sobie pewnie poradzimy, ale inni - niekoniecznie. Inflacja bardzo bezpośrednio ujawnia siłę rynkową poszczególnych podmiotów - zarówno krajów, jak i firm. A także siłę konkretnych grup w społeczeństwie.
To widać w przepływach kapitału, w marżach rynków energetycznych, w marżach sieci handlowych, które mocno wzrosły. W pierwszej połowie roku marża Biedronki wyniosła 8,7 procent. To dużo więcej niż w Portugalii, macierzystym kraju Jeronimo Martins, bo konkurencja między sieciami handlowymi jest w Polsce marna. I to pokazuje, że jak jest się silnym, to w warunkach wysokiej inflacji bardzo łatwo się dodatkowo wzmocnić.
Inflacja niesamowicie też wzmacnia polityków. Dochody państwa z VAT, CIT, PIT błyskawicznie wzrastają i te nowe sumy są tak zwanym „zaskoczeniem budżetowym". Co się z nimi robi? Wydatków, które zaplanowałeś w budżecie, już nie zmieniasz, na przykład wydatków na pensje nauczycieli. Natomiast możesz te sumy rozdawać po uważaniu. Keynes powiedział kiedyś, że inflacja jest fatalna, bo pozwala na arbitralną redystrybucję zasobów. Akurat mamy rok wyborczy, więc trzeba rozdać w taki sposób, żeby zabezpieczyć swoje interesy. I to jest zrozumiałe. To nie jest pisowskie czy jakieś tam, tylko po prostu partyjne. Jest inflacja, jest dzięki niej górka w budżecie, ktoś dostanie, a ktoś nie dostanie. U nas nie dostanie budżetówka. Morawiecki sklecił już budżet na przyszły rok i wzrost płac w budżetówce ma wynieść 7,8 procent.
Pracownicy sfery budżetowej solidnie zbiednieją. Mnie w tym roku jako adiunktowi minister Czarnek zaproponował podwyżkę 4,4 procent.
Bo nie jesteśmy siłą polityczną.
Urzędnicy, nauczyciele, akademicy, mundurowi - oni głosują, na kogo chcą, a nie na tego, kto im dał. Klasa urzędnicza i naukowa jest niechętna wobec tego rządu. Są raczej trudni do kupienia, więc się ich nie kupuje, tylko głodzi. Cała budżetówka straci w tym kryzysie więcej niż zatrudnieni w sektorze przedsiębiorstw.
Dorównywały, a momentami nawet inflację przewyższały. Ale od paru miesięcy też już tak nie jest. Polskie pensje zachowują się z grubsza tak: w dużych przedsiębiorstwach podwyżki są względnie dobre, w małych firmach - takie sobie, przynajmniej oficjalnie, a w budżetówce - najsłabsze. Obecnie zjazd płac występuje w całej gospodarce, tylko różnie się rozkłada. Jedni mają źle, inni bardzo źle, nieliczni - programiści czy górnicy - bardzo dobrze.
Wolnoamerykanka. To paradoks, ale w krajach, które mają rozwinięty system dialogu społecznego i duży odsetek pracowników objętych zbiorowymi układami pracy, podwyżki płac są teraz najniższe, a najwyższe podwyżki są tam, gdzie rynek pracy jest zdecentralizowany, taki jak u nas.
Pozornie. W systemie takim jak nasz każdy walczy o swoje, szarpie, wyrywa, natomiast tam, gdzie obowiązują układy zbiorowe, ustala się podwyżki na rok, co stabilizuje wzrost płac. Jak się coś ustali, to trzymamy się tego. Oczywiście w następnym roku związki będą walczyć o podwyżki wyrównujące inflację, ale na razie obowiązuje stara umowa. U nas przeciwnie: kto ma siłę, ten wyrwie i to zwykle dużo. Górnicy wyrwali sobie premie i podwyżki, a nauczyciele - nie wyrwali.
Żeby zatrudnieni w budżetówce dostali 15 procent podwyżki, potrzeba około 20 mld złotych.
Nie są. Nie ma powodu sądzić, żeby nie było nas na to stać. Natomiast bez podwyżek ryzykujemy pauperyzacją części tej grupy zawodowej. W przyszłym roku asystent na uczelni zacznie widzieć podwyżki dużo wyższe niż adiunkt tylko ze względu na to, że obejmie go płaca minimalna.
Takie porównywanie zupełnie mnie nie przekonuje. Problem niskich wynagrodzeń w Polsce ma charakter systemowy i, jak ładnie ostatnio napisał Alek Temkin, wyżywanie się na sprzątaczce za własne niskie zarobki jest słabe i gubi istotę problemu. Ludzie powinni zarabiać tyle, żeby móc zaspokoić swoje biologicznie i społecznie uzasadnione potrzeby. Jedna i druga grupa zawodowa spełnia ważne role społeczne. Pod pewnymi względami kasjerka jest nawet ważniejsza niż adiunkt. Nie mówiąc o tym, że ja mogę dorobić, a kasjerka nie bardzo.
Koronawirus to w pewnym sensie pokazał. Teraz może nieco wyolbrzymiam, ale pandemia zmusiła nas do zadania pytania: na cholerę komukolwiek adiunkt? Owszem, w większej masie nie jesteśmy bez znaczenia, bo kraj bez inteligencji i naukowców w dłuższej perspektywie nie będzie dobrze działał, ale bez kasjerki, kuriera czy dostawcy chleba będę głodował od razu. Osobiście nie miałbym specjalnego problemu z systemem, w którym na uczelni zarabiałbym przyzwoicie - wystarczająco do moich potrzeb - a kasjerka zarabia dziesięć czy ileś procent więcej. Choć jest to trudne do zaakceptowania dla dużej części środowiska, bo godzi w poczucie relatywnej społecznej „ważności".
Mamy najniższe bezrobocie w historii, a mimo to od kilku miesięcy nie udaje się uzyskać podwyżek i płace przestały gonić inflację. To oznacza, że firmy - nawet przyciśnięte przez pracowników - nie dają podwyżek, bo tak bardzo się obawiają przyszłości. I to jest symptom, że kryzys się zbliża.
Nie wiem. Spowolnienie może być spore, zwłaszcza jeśli nadejdzie ciężka zima, a kraje Europy - zamiast koordynować działania - zaczną sobie wyrywać surowce. Bez gazu nie można produkować naprawdę podstawowych rzeczy, jak choćby nawozy.
Obecna sytuacja światowej gospodarki jest bardzo specyficzna, bo pojawia się silne spowolnienie gospodarcze przy jednoczesnym braku wolnych zasobów produkcyjnych. Na tym polega kryzys inflacyjny wywołany czynnikami podażowymi i ma to swoją nazwę: stagflacja. Ciężko się z tego wychodzi.
Wiadomo, jak wychodzić ze zwykłej recesji, kiedy istnieją wolne zasoby, czyli ludzie na bezrobociu i niewykorzystane moce produkcyjne w firmach - wtedy trzeba dosypać do pieca i rozruszać gospodarkę. Wiadomo też, jak sobie radzić z przegrzaną gospodarką, która ma problem z inflacją - trzeba ją schłodzić i inflacja spada. A przy stagflacji nie do końca wiadomo, co robić, bo stagnacja gospodarcza i inflacja występują równocześnie, więc w zasadzie powinieneś równocześnie podgrzewać i chłodzić. Jesteśmy w najtrudniejszym z możliwych światów.
PiS powinien uczciwie przyznać, że zwiększanie transferów finansowanych deficytem nie jest narzędziem walki z inflacją, tylko z jej skutkami. Aby inflację obniżyć, gdzieś trzeba obniżyć popyt i najlepiej obniżyć tym, którzy najłatwiej mogą odłożyć konsumpcję. Tyle że to wymaga narzędzi precyzyjnych, a nie młotka.
Transferując ludziom pieniądze na opłaty energetyczne, pobudzamy jednak gospodarkę, a - jak mówiłem - gdzieś ją trzeba schłodzić. Można wprowadzić podatek od dóbr luksusowych, bo wtedy mówimy osobom zamożnym: teraz nie wydawajcie, wstrzymajcie się, zwiększcie swoje oszczędności.
No ale o to chodzi! Najlepiej, żeby nikt tego podatku nie zapłacił, co jest paradoksem takiej polityki. Chodzi właśnie o to, żeby klasa średnia wyższa wstrzymała się na jakiś czas z kupowaniem tego, czego kupować nie musi.
Inny przykład: na razie najsilniej zjechała nam budowlanka, tam nastroje schłodziły się niemal do mrozu. A przecież ci ludzie mają kompetencje i chcą pracować, więc dlaczego nie zaangażować tych firm do masowego ocieplania domów, co byłoby dobrze dofinansowane z pieniędzy publicznych? Oczywiście poprawi to siłę przetargową firm, które produkują na przykład styropian, ale można z nimi negocjować, wziąć kilku dużych graczy i z nimi pogadać, żeby nie przesadzali z marżami. To wymaga dialogu. I chyba właśnie dialog to najważniejsza rzecz, której w Polsce brakuje, żeby lepiej przejść obecny kryzys. Wciąż jesteśmy zaskakiwani, a to podatkiem Sasina, a to kolejnym transferem - jedni się cieszą, a inni psioczą, bo nie dostali i próbują sobie coś wyrwać - ale te wszystkie działania nie są dyskutowane. Nasze państwo walcząc ze stagflacją, powinno zrobić to, czego nie umie i nigdy nie umiało robić, czyli zniuansować politykę gospodarczą i społeczną, dawać wsparcie tam, gdzie jest niezbędne, a nie wszystkim, bo wtedy podbijamy inflację, zarządzać precyzyjnie branżami, które mogą w miarę szybko zwiększyć produktywność i zmniejszyć zapotrzebowanie na prąd czy gaz. Jeśli przechodzimy przez kryzys energetyczny, który polega na tym, że brakuje paliw kopalnych, no to kładźmy nacisk na to, żeby ograniczać zużycie tych paliw, a nie tylko przeczołgać się do lata.
Głównie to, że poupychali dziesiątki miliardów złotych poza budżetem. Skąd się to wzięło, że rząd tak dużo wydatków przepuszcza przez rozmaite fundusze, to było już wiele razy mówione: w ustawodawstwie wprowadziliśmy kiedyś reguły fiskalne, które można omijać, a z czasem takie omijanie weszło politykom w krew. Ale Morawiecki dodał teraz jeszcze jeden twist, bo postanowił przywrócić w 2023 roku tzw. stabilizującą regułę wydatkową.
Tak.
No skąd. Ale po co ją Morawiecki przywraca? Bo w KPO - czyli w Krajowym Planie Odbudowy, który Polska złożyła w Brukseli - rząd napisał, że przywróci regułę stabilizującą wydatki. Pieniędzy z KPO i tak nie mają, no ale regułę mają i muszą ją potężnie omijać, narażając się na totalną śmieszność wśród ludzi, którzy choć trochę się na tym znają. Kilkadziesiąt miliardów poupychane gdzieś z boku: wydatki na zbrojenia, transfery energetyczne…
Owszem. Bo też chcą pokazać „deficyt zero" albo „prawie zero".
Rynki to wszystko widzą i dla nich to absolutnie przejrzyste, nawet jeśli to widzą z jakimś opóźnieniem. Zresztą na potrzeby Unii - zarówno my, jak i Niemcy - raportujemy te poupychane wydatki jako budżetowe i one liczą się do deficytu według zasad stosowanych w Brukseli.
Nie wiem. Może dla elektoratu, który bardzo lubi te reguły? Może dla publicystów, którzy wtedy uważają, że rząd jest bardziej odpowiedzialny? Nie mam bladego pojęcia, ale jest to kuriozalne i wygląda jak chocholi taniec tych instytucji. To pokazuje, że tradycyjne reguły fiskalne są do kosza. Udajemy, że jeszcze kiedyś będziemy ich przestrzegać, a już nigdy nie będziemy, bo tamtego świata - sprzed covidu, kryzysu energetycznego i wojny na Ukrainie - już nie ma.
***
Dr Michał Możdżeń (1982) jest ekonomistą, adiunktem w Katedrze Polityk Publicznych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, współzałożycielem Polskiej Sieci Ekonomii (PLSE).