Epidemia COVID-19, opierając się na oficjalnych rządowych danych, niemal wygasła. To wrażenie właśnie zaczyna jednak tracić na sile. Zgodnie z informacjami przekazanymi przez Ministerstwo Zdrowia w Polsce w ciągu ostatniej doby odnotowano nieco ponad 1000 nowych przypadków koronawirusa. Z jednej strony po raz pierwszy od miesięcy przekroczyliśmy barierę tysiąca zachorowań. Z drugiej to kropla w morzu, bo od 4 marca 2020 roku, kiedy uruchomiono statystyki, zachorowało już nieco ponad 6 mln Polaków. 90 tys. z nich zaraziło się więcej niż raz.
O tym, że pandemii w zasadzie nie ma świadczy też mała liczba wykonanych testów - było ich ok. 5500. W styczniu, podczas szczytu kolejnej fali COVID, dziennie notowano nawet 40 tys. chorych. Liczba wykonanych testów przekraczała 170 tys.
Czy w Polsce zachorowań jest faktycznie tak mało? Prof. Krüger Tyll z Politechniki Wrocławskiej, ekspert od modeli rozwoju epidemii, członek grupy MOCOS, w rozmowie z Gazeta.pl ocenił, czy rządowe dane w pełni odzwierciedlają stan pandemii.
- Bardzo trudno jest ocenić, jak wygląda realna liczba zachorowań na koronawirusa w Polsce. My w ogóle nie testujemy ludzi. Jedynie ciężko chorych, a to nie jest wystarczające. Od dawna mamy w Polsce wysoką ciemną liczbę zachorowań. Szacowaliśmy, że ostatniej zimy było od 7 do 10 razy więcej rzeczywistych przypadków, niż w oficjalnych danych - stwierdził.
Jego zdaniem rząd podjął decyzje, które w rezultacie powodują, że testowanie staje się mało dostępne, uciążliwe i drogie. Trzeba iść do lekarza, a jak wiadomo, że nie tak łatwo jest się dostać. Zapłacić za test z własnej kieszeni albo zrobić test w szpitalu, a szpitale też już prawie nie testują. Brak masowego testowania prowadzi do fałszywego obrazu pandemii, że jest mało ludzi zakażonych - stwierdził.
Ekspert wyjaśnił też, ile faktycznie może być przypadków koronawirusa w Polsce.
- Jaka dokładnie jest ciemna liczba przypadków? Może być ich 15-20 razy więcej.
- stwierdził.
Rozmówca Gazeta.pl przyznał też, że sytuacja w innych krajach wygląda inaczej. - W Niemczech, we Francji, Wielkiej Brytanii widać niższe tempo wzrostów. W Polsce pandemia przybiera na sile szybciej. A to może świadczyć o tym, że mamy niższą odporność. Czy to w wyniku zaszczepienia, czy kontaktu z omikronem. Przewidujemy, że poziom odporności może wynosić ok. 55 proc. - stwierdził prof. Krüger Tyll.
Wyjaśnił też, że obecnie mamy do czynienia z sezonowym efektem, który powoduje, że letnia fala koronawirusa nie jest tak groźna. - Są wakacje, szkoły są zamknięte. Jesienią rzeczywista liczba przypadków może sięgnąć nawet 100 tys. dziennie. To mniej niż podczas ostatniego szczytu gdzie, według naszych szacunków, realnych przypadków dziennie było nawet około miliona - wyliczył.
Ekspert odniósł się też do ewentualnych skutków jesiennej fali COVID-19 dla polskiego systemu ochrony zdrowia. - Trudno przewidzieć, jak pandemia wpłynie na szpitale. Brakuje bowiem danych, które pozwolą ocenić czas hospitalizacji. W przypadku omikrona był on krótszy, niż w przypadku delty. I dlatego zajętych mieliśmy 20 tys. łóżek. W przypadku wariantu delta pobyt w szpitalu był dłuższy i zajętych było ok. 35 tys. łóżek. Dziś trudno ocenić, czy chorzy będą się leczyć 4 dni, czy 6 dni - stwierdził.
Zdaniem prof. Tylla polskie władze powinny podjąć konkretne działania. - Niepokojący jest niemal całkowity brak restrykcji w Polsce. We Francji, w Niemczech one wciąż obowiązują w większym zakresie. Ludzie noszą maseczki np. w środkach komunikacji miejskiej. W Polsce tego nie widać, nie ma więc żadnych narzędzi, by ten wzrost zachorowań kontrolować chociaż trochę. To wstyd, że tak duży kraj UE zupełnie rezygnuje z realnych danych epidemiologicznych - stwierdził.
Na małą liczbę testów wskazują też inni eksperci. Specjalista mikrobiologii lekarskiej, profesor Aleksander Deptuła z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i z bydgoskiego Szpitala Uniwersyteckiego nr 1 powiedział "Gazecie Pomorskiej", że krążący obecnie w Zachodniej Europie wariant jest - podobnie do omikrona - "prawdopodobnie znowu bardziej transmisyjny".
Wykonujemy bardzo mało badań, więc wykrycie ewentualnej zwyżki zachorowań będzie dosyć trudne
- ocenia mikrobiolog w rozmowie z Informacyjną Agencją Radiową.
Ocenia też, że z powodu ograniczonego dostępu do testów, rzeczywista liczba zakażeń koronawirusem w Polsce jest wielokrotnie wyższa niż ta, którą raportuje Ministerstwo Zdrowia.
Aleksander Deptuła spodziewa się, że kolejna fala zakażeń w końcu dotrze także do Polski. Sprzyjać temu będzie osłabienie dyscypliny. Bariery nie stworzy także odporność populacyjna, ponieważ "jesteśmy relatywnie słabo wyszczepionym społeczeństwem". "W Polsce zaszczepiło się za mało osób, [więc] nie osiągnęliśmy właściwego pułapu odporności populacyjnej" - mówi.
Konsultant wojewódzki ds. chorób zakaźnych, szef oddziału internistyczno-zakaźnego Szpitala Zakaźnego w Bydgoszczy i rektor Wyższej Szkoły Nauk o Zdrowiu doktor Paweł Rajewski spodziewa się, że - podobnie jak rok temu - kolejna fala, która na Zachodzie rozpoczęła się w lipcu, na początku września pojawi się w Polsce. Paweł Rajewski w rozmowie z IAR stwierdza, że występują dwa nowe subwarianty koronawirusa - Omicron BA.4 i BA.5. Wyjaśnia, że są one bardziej zakaźne, ale dla większości pacjentów choroba ma przebieg łagodny, zaś dla szczepionych w większości przebieg bezobjawowy. Wśród nowych objawów zachorowania są: spadek ciśnienia tętniczego, omdlenia. Pozostałe objawy są typowe: kaszel, gorączka, ból głowy i bóle mięśni.
Ekspert apeluje, by pamiętać o osobach starszych, z wieloma schorzeniami towarzyszącymi, z niedoborami odporności, z chorobami nowotworowymi, leczonych immunosupresyjne i osobach dializowanych. Podkreśla, że dla nich zakażenie może być groźne i potencjalnie śmiertelne. "Te osoby powinny zadbać o przyjęcie dawki przypominającej szczepienia, unikać skupisk ludzkich, szczególnie w pomieszczeniach zamkniętych i nosić w takich miejscach maseczki ochronne, najlepiej FFP2 lub FFP3" - mówi Paweł Rajewski.
Więcej informacji gospodarczych na stronie głównej Gazeta.pl