Baltic Pipe zaraz ruszy, PGNiG chwali się kontraktem. Analityk mówi o "olbrzymim zaniedbaniu rządu"

Trudno kwestionować zasadność tej inwestycji, szczególnie widoczną teraz, w czasie kryzysu energetycznego. W ostatnich tygodniach trudno też było nie odnieść wrażenia pewnej nerwowości. Pojawiały się krytyczne oceny kontraktacji, sporo było niewiadomych, a stanowisko w rządzie stracił człowiek, który tym projektem zajmował się od samego początku. Ten początek to wcale nie 2015 rok, bo Baltic Pipe ma znacznie dłuższą historię. - Ideą Baltic Pipe od samego początku było zastąpienie gazu rosyjskiego gazem ze złóż na norweskim szelfie, miał być jego substytutem 1:1 - podkreśla Dominik Brodacki z think tanku Polityka Insight. Czym dokładnie jest Baltic Pipe, ile kosztował, czy możemy czuć się już spokojni, że projekt został doprowadzony do końca i czy można było zrobić coś lepiej?

Taka inwestycja to łakomy polityczny kąsek i choć ruszyła za poprzedniej kadencji rządu PiS, temat pojawił się już na początku tego wieku. Rządził wtedy gabinet premiera Jerzego Buzka, a ojcami pomysłu byli ludzie kojarzeni później z Prawem i Sprawiedliwością: Piotr Naimski, wtedy doradca premiera do spraw bezpieczeństwa energetycznego i Piotr Woźniak, doradca w Kancelarii Premiera. Kilka dni temu Naimski odebrał z rąk prezydenta Andrzeja Dudy Order Orła Białego. Jerzy Buzek mu pogratulował i odniósł się do energetycznego projektu:

"We wtorek ruszy Baltic Pipe. To zwieńczenie koncepcji mojego rządu uniezależnienia się od dostaw z Gazpromu i połączenia się z szelfem norweskim. Ten projekt nie powstałby bez Piotra Naimskiego. Piotrze, dziękuję Ci za niezłomność i gratuluję otrzymanego dziś Orderu Orła Białego!" - napisał były premier na Twitterze. 

Obaj dawni współpracownicy Jerzego Buzka w obecnej kadencji PiS stracili swoje stanowiska. Drugi z panów dwa lata temu przestał być prezesem PGNiG, spółki Skarbu Państwa kluczowej dla tej inwestycji. Piotr Naimski zaś od 20 lipca nie jest już sekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i pełnomocnikiem rządu do spraw strategicznej infrastruktury energetycznej - do tego czasu odpowiadał za tę inwestycję. "Jako ustne uzasadnienie powiedziano mi, że nie nadaję się do współpracy i 'wszystko blokuję'" - napisał wtedy, wyraźnie rozgoryczony, w oświadczeniu w mediach społecznościowych.

Zapowiedział też oddanie Baltic Pipe do eksploatacji w październiku i uroczystość z 27 września w filharmonii w Szczecinie. Z ustaleń Jacka Gądka z Gazeta.pl wynika, że początkowo, po dymisji, nie chciał pojawić się na uroczystym otwarciu, został jednak przekonany przez m.in. ministerkę klimatu Annę Moskwę. 

Jak się zaczął Baltic Pipe? Dwie zerwane umowy i wyjaśnienie

Wróćmy jeszcze do historii. We wrześniu 2001 roku - 21 lat temu - podpisano pierwszą umowę w sprawie Baltic Pipe (choć pierwsze sygnały zainteresowania gazowym kierunkiem norweskim pojawiały się już na początku lat 90., co opisywał Jakub Wiech na portalu energetyka24.com). Po stronie polskiej jej sygnatariuszem było PGNiG, po drugiej, norweskiej, pięć firm (Statoil ASA, Norsk Hydro Produksjon a.s., TotalFinaElf Exploration Norge AS, A/S Norskeshell i Mobil Exploration Norway Inc.). W ramach tej umowy gaz miał popłynąć do Polski z Danii już trzy lata później, a od 2008 roku także z Norwegii. Ale niedługo później władzę przejął SLD i rząd Leszka Millera z tej inwestycji zrezygnował i w 2003 roku anulował umowę, do czego miał namawiać m.in. Aleksander Gudzowaty, którego Bartimpex był pośrednikiem w ramach kontraktu jamalskiego.

Do tematu wrócono w 2007 roku, kiedy PGNiG podpisało kolejną umowę, tym razem ze spółką Energinet. Tamten pomysł zakładał, że Baltic Pipe będzie przedłużeniem gazociągu Skanled, który miał połączyć Norwegię, Szwecję i Danię. I ten projekt został zawieszony, w 2009 roku, za rządów PO i PSL. Jak jednak wyjaśnia portal factcheckingowy demagog.org.pl, umowa została zerwana przez stronę norweską z powodów ekonomicznych, a PGNiG nie był w stanie samodzielnie podjąć się takiej inwestycji. Nie ma więc tutaj co winić ówczesnych polskich władz. 

Ostatnia odsłona projektu rozpoczęła się w 2016 roku, kiedy ruszyły prace przygotowawcze (studium wykonalności). Inwestorami są tutaj duński Energinet i polski Gaz-System, które umowę w sprawie budowy gazociągu podpisały w 2018 roku. Budowa trwała w latach 2020-2022. 

Zobacz wideo

Co to jest Baltic Pipe?

Baltic Pipe to nie jedna rura, ale cały projekt, składający się z pięciu komponentów: 1) duńskiego gazociągu na dnie Morza Północnego, który wpina się w norweski system przesyłowy, a dokładnie w gazociąg Europipe II (to ważne, Baltic Pipe nie zaczyna się w norweskim szelfie, tylko mniej więcej w połowie innego gazociągu); 2) rozbudowy duńskiego systemu przesyłowego; 3) tłoczni gazu na wschodzie duńskiej wyspy Zelandia; 4) gazociągu na dnie Morza Bałtyckiego (za jego budowę odpowiadał już Gaz-System); 5) rozbudowy polskiego systemu przesyłowego (dwa odcinki gazociągów i trzy tłocznie gazu: Goleniów, Gustorzyn i Odolanów). 

Projekt Baltic Pipe.Projekt Baltic Pipe. Gazeta.pl, źródło Gaz System.

Łączna długość gazociągów w ramach tego projektu wynosi 900 km, a przepustowość podmorskiej rury to 10 mld m3 gazu rocznie. I to jest kluczowe. 

10 miliardów metrów sześciennych to ponad 50 procent naszego normalnego zapotrzebowania w skali roku - normalnego, bo w tym roku zużycie nam dość mocno spadło. Ideą Baltic Pipe od samego początku było zastąpienie gazu rosyjskiego gazem ze złóż na norweskim szelfie, miał być jego substytutem 1:1. A z Rosji importowaliśmy między 8,3 a 9 miliardów metrów sześciennych rocznie

- mówi w rozmowie z Next.gazeta.pl Dominik Brodacki, analityk think tanku Polityka Insight. To projekt absolutnie strategiczny i jego znaczenia nie umniejszają także ci, którzy dziś gorzko lub wręcz krytycznie oceniają ostatnie działania rządu lub państwowych spółek w temacie jego realizacji. 

Po polskiej stronie prace budowlane są już ukończone, w Danii opóźniło je wycofanie w ubiegłym roku na kilka miesięcy zgód środowiskowych. Dlatego od 1 października Baltic Pipe nie ruszy z pełną przepustowością, czyli z 10 mld m3, według doniesień ma być około jednej trzeciej. I o tym warto pamiętać, kiedy czyta się lub słyszy zapewnienia PGNiG o stuprocentowym wykorzystaniu Baltic Pipe w tym roku - może i będzie stuprocentowe, ale w zakresie dostępnej na ten rok przepustowości, która nie będzie jeszcze docelowa. Według oficjalnych planów pełna przepustowość miała być dostępna od początku przyszłego roku, ale w ostatniej chwili Duńczycy poinformowali, że skończą swoje prace przed czasem, w listopadzie. 

Ile kosztował cały projekt? Tego nie wiadomo. Ostatnie informacje w tej sprawie podawał duński inwestor, Energinet, kilka lat temu. Szacował je wtedy na ponad 1,6 mld euro (rozdzielone niemal po połowie, nieco więcej miało przypadać na Duńczyków), po stronie polskiej oznaczałoby to parę miliardów złotych. Kwestie finansowe nie są jednak w tym przypadku istotne w takim znaczeniu, że inwestycja miałaby się "zwrócić". Bo nie o to tak naprawdę chodziło. - Korzyści z tej infrastruktury są niebagatelne i choć w dużej mierze są niewymierne to i tak znacząco przewyższają nakłady, jakie musieliśmy ponieść. Nasze bezpieczeństwo jest zdecydowanie ważniejsze - podkreśla Dominik Brodacki.

 Warto pamiętać też o tym, o czym się mało mówi, czyli że gaz w Norwegii jest jednym z najdroższych na świecie. Choć trudno nam to teraz w Polsce zrozumieć, Rosjanie w Europie Zachodniej zawsze uchodzili za dostawcę pewnego i przede wszystkim taniego. Norwegowie zaś mają drogi gaz, przede wszystkim dlatego, że wydobywany jest z dna morza. Poza tym, złoża są tam cały czas rozpoznawane, wiadomo, że są gigantyczne, ale nie wiadomo, ile dokładnie tego surowca w nich jest. Trzeba go wciąż szukać, co również przekłada się na finalny koszt wydobycia. Do tego z różnych powodów, niekoniecznie ekonomicznych, Norwegowie nie byli skłonni, by to wydobycie na ogromną skalę prowadzić

- zauważa ekspert. Ale w tej sytuacji nie chodzi o cenę (a przynajmniej nie przede wszystkim o nią), a o bezpieczeństwo energetyczne Polski, bo, jak widać, Rosja pewnym partnerem wcale nie jest. 

Co z kontraktami PGNiG?

O tym, że Baltic Pipe ruszy jesienią tego roku, wiedzieliśmy od kilku miesięcy. Nieco gorzej było z wiedzą na temat tego, czy będziemy mieli co nim transportować. To był - i de facto nadal jest - główny zarzut dotyczący prowadzenia tej inwestycji. Ważny jest kontekst: w tym roku jesteśmy w sytuacji, w której o gaz walczą wszyscy, szczególnie w Europie. Robią to przede wszystkim Niemcy, mocno uzależnione od surowca Rosji i poważnie dotknięte wstrzymaniem (bezterminowym) przesyłu przez gazociąg Nord Stream.

Obawy, podnoszone przez ekspertów, próbowali rozwiewać przedstawiciele rządu, ale dopiero w zeszły piątek, zaledwie na kilka dni przed oficjalnym uruchomieniem projektu, PGNiG poinformował o podpisaniu umowy gwarantującej przyzwoite zapełnienie rury. Polska spółka umowę zawarła z norweskim Equinorem (dawnym Statoilem), zakłada ona dostawy w wysokości do 2,4 mld m3 rocznie. Obejmuje 10 lat, od 2023 do końca 2032 roku. Ta umowa sprawia, że łącznie Baltic Pipe ma już mieć zapewniony przesył na poziomie około 8 mld m3 rocznie (poza wspomnianą są jeszcze inne, wcześniejsze umowy, choć nie wszystkie znamy, a dochodzi do nich także wydobycie własne PGNiG w Norwegii, które w tym roku ma sięgnąć 3 mld m3). Czyli gaz będzie i należy się z tego cieszyć, podobnie jak z uruchomienia całego projektu. 

To już wiadomo. A czego nie wiemy? Na jakość komunikacji narzekał m.in. w niedzielnej rozmowie w TVN24 Piotr Woźniak, jeden z dwóch ojców projektu. - W normalnych warunkach przekonalibyśmy się z komunikatów giełdowych, które powinny być enuncjowane zgodnie z postępem kontraktacji przez spółkę, która to kontraktuje, czyli przez PGNiG. Od pewnego czasu obserwuję z wielkim żalem zaniechanie tego obowiązku, to jest karygodne, to ma swój paragraf i prawdopodobnie ktoś z tego kiedyś skorzysta - mówił były prezes PGNiG. 

- Jeśli chodzi o czynniki niepewności, to nie wiemy, czy ten gaz będzie w stanie do Polski dopłynąć. Do tego potrzeba spełnienia trzech warunków. Po pierwsze, gazociąg musi być uruchomiony, i to symbolicznie dzieje się we wtorek 27 września, a od 1 października rusza fizyczny przesył. Poza tym, dostawca tego gazu musi być w stanie go rzeczywiście przesłać, choć zakładam, że Equinor od 1 stycznia będzie mógł to robić. No i po trzecie, warto spojrzeć na mapę. Baltic Pipe nie zaczyna się na szelfie norweskim, tylko jest wpięty do norwesko-niemieckiego gazociągu Europipe II. I tu się pojawia problem, bo z ostatnich doniesień i danych wynika, że Europipe już jest całkowicie zarezerwowany przez Niemców, którzy masowo ściągają gaz z Norwegii. Wolne miejsce będziemy musieli tam jakoś znaleźć - wyjaśnia analityk Polityka Insight.

Już po tym, jak rozmawialiśmy z ekspertem, pojawiły się zapewnienia ze strony PGNiG (choć nie publiczne, a udzielone w odpowiedzi na zapytanie dziennikarzy portalu tvn24.pl), że spółka nie musi konkurować o przepustowość w Europipe II. Niemniej brak przejrzystości i otwartości w komunikacji sprawia, że tym niepewnościom łatwo ulec. 

Nie byłoby tego problemu, gdybyśmy temat dostaw gazu przez Baltic Pipe zamknęli dwa-trzy lata temu. Jeżeli to wszystko robi się na ostatnią chwilę, dosłownie na kilka dni przed otwarciem instalacji, to ci, od których chcemy kupić gaz, mogą zażądać dowolnej kwoty i PGNiG, czyli ostatecznie my, będzie musiał ją zapłacić. Gdybyśmy choć rok temu pozyskali potrzebne kontrakty i zarezerwowali sobie możliwość ich realizacji, to dziś nie musielibyśmy się martwić o to, czy gaz na pewno dopłynie. To jest olbrzymie zaniedbanie polskiego rządu

- podsumowuje Dominik Brodacki. 

Czy na zimę gazu nam wystarczy? Wygląda na to, że tak. Podaż wygląda dobrze, mamy możliwość dostaw z krajów sąsiednich, Niemiec i Litwy, a także do terminalu LNG w Świnoujściu. Mamy też spore (choć jednocześnie relatywnie małe na tle europejskim) zapasy w magazynach gazu. Tutaj na marginesie, jak podkreśla analityk Polityka Insight, warto podkreślić, że te magazyny PGNiG napełnia co roku i co roku korzysta z nich zimą, nie jest to jakaś wyjątkowa operacja. Spada też zużycie gazu. 

- Osobnym problemem są ceny - gaz będzie horrendalnie drogi - mówi Dominik Brodacki i dodaje, że ten rok wcale nie jest jeszcze najgorszy. 

Przyszły rok moim zdaniem będzie trudniejszy. Nie ma co liczyć na to, że jakoś dotrwamy do wiosny i będziemy mogli odetchnąć z ulgą.
Więcej o: