Po błyskawicznych negocjacjach ogłoszono w weekend, że drugi największy bank w Szwajcarii - Credit Suisse - zostanie przejęty przez... największy bank w kraju - UBS. Credit Suisse wpadł w kłopoty z bardzo wielu przyczyn - m.in. złego zarządzania, skandali i masowego odpływu depozytów.
Z jednej strony Credit Suisse był "za duży żeby upaść" - mimo, że podupadły, należał wciąż do 30 banków postrzeganych jako kluczowe z globalnego punktu widzenia. Dlatego fuzja z UBS to dobra wiadomość dla stabilności systemu finansowego. Z drugiej strony - część ekonomistów ostrzega, że to połączenie może stworzyć niebezpieczny monopol dla Szwajcarów. Po wchłonięciu Credit Suisse UBS będzie zarządzał ponad połową wszystkich depozytów w kraju.
UBS przejęło Credit Suisse w zasadzie jak na wyprzedaży - wykłada ok. 3 mld franków, płacąc 0,76 franków za akcję (przy cenie na giełdzie 1,86 franka w zeszły piątek na zamknięciu). Jednocześnie grupa otrzymała ze szwajcarskiego banku centralnego gwarancję płynności do kwoty 100 mld franków, a od rządu gwarancję pokrycia strat do kwoty 9 mld franków.
Spektakularnych (a w zasadzie żadnych) upadków banków w USA już nie było, choć los First Republic Banku - mimo zorganizowanej akcji pomocowej największych banków USA - wciąż wisi na włosku. Amerykańska sekretarz Stanu Janet Yellen zapewniała, że w razie potrzeby depozyty w małych bankach zostaną objęte pełnymi gwarancjami, a sześć wielkich banków centralnych świata (USA, Japonii, Anglii, Szwajcarii, Kanady i Europejski Bank Centralny) obiecało, że banki komercyjne w razie potrzeby mogą się u nich zaopatrzyć w płynność w dolarach.
Po tym, jak w USA upadł Silicon Valley Bank (i kilka kolejnych), uwaga i strach inwestorów rozlały się po europejskich bankowych "słabiakach". Pierwszy na liście był Credit Suisse, ale jest też niestety druga czarna owca. To niemiecki Deutsche Bank, który niestety również wpadł w tarapaty. Jego kurs na giełdzie we Frankfurcie polecial w piątek na łeb na szyję po tym, jak skokowo wzrosły wyceny CDS-ów, czyli instrumentów, którymi inwestorzy zabezpieczają się na wypadek bankructwa instytucji.
W środę stopy procentowe o 25 punktów bazowych, do przedziału 4,75-5,00 proc., podniósł amerykański bank centralny Fed. Była to dziewiąta podwyżka z rzędu, a stopy w USA są już najwyższe od września 2007 roku - jeszcze rok temu były zbliżone do zera.
Co ważne, w komunikacie po posiedzeniu FOMC (Federalny Komitet Otwartego Rynku, odpowiednik polskiej RPP) nie napisał już - jak miał w zwyczaju od roku - że "dalsze podwyżki stóp będą odpowiednie" - ale że "pewne dodatkowe zaostrzenie polityki może być właściwe". To sugeruje, że Fed szykuje się do zastopowania cyklu podwyżek.
Tak jak Fed nie uląkł się problemów w amerykańskim sektorze bankowym, tak także problemy Credit Suisse nie miały wpływu na decyzję Szwajcarskiego Banku Narodowego. Ten w czwartek ogłosił czwartą z rzędu podwyżkę stóp - tym razem o (spodziewane) 50 punktów bazowych do 1,50 proc. To najwyższy poziom od 2008 r. SNB nie wykluczył kolejnych podwyżek. Podwyżka stóp przez bank centralny Szwajcarii oznacza, że w górę pójdzie oprocentowanie ponad 300 tys. kredytów "frankowych" w Polsce.
Nie złe, a wręcz beznadziejne (zdaniem np. ekonomistów mBanku) dane dotyczące sprzedaży detalicznej w lutym br. pokazał we wtorek GUS. Urząd poinformował, że sprzedaż (w cenach stałych) spadła aż o 5 proc. rok do roku. Co ciekawe, w cenach bieżących sprzedaż urosła o 10,8 proc., co oznacza tyle, że w lutym br. wydaliśmy w sklepach o niemal 11 proc. więcej pieniędzy niż rok temu, a kupiliśmy o 5 proc. mniej towarów. Taki "urok" inflacji.
W "zdrowej" sytuacji gospodarczej generalnie nasza konsumpcja rośnie, spadek sprzedaży detalicznej rok do roku przydarza się rzadko. A tak głęboki - aż 5 proc. - to w ogóle duży szok. Oczywiście, po części są tu efekty wysokiej bazy sprzed roku. W lutym 2022 r. Rosja zaatakowała Ukrainę, a Polacy "rzucili" się w strachu do tankowania i robienia zapasów. Do tego kupowaliśmy więcej towarów jako wsparcie do Ukraińców, a do tego statystyki podbijały zakupy Ukraińców, którzy uciekli do Polski. Ale jednak nie można wszystkiego tym tłumaczyć. Ewidentnie widać, że Polacy silnie zaciskają pasa.
Beznadziejne dane o sprzedaży detalicznej idą w parze z innymi słabymi danymi. W poniedziałek GUS podał, że produkcja przemysłowa spadła w lutym rok do roku o 1,2 proc. Był to pierwszy spadek od maja 2020 r.
Jako tako przędzie produkcja budowlana (wzrost o 6 proc. rok do roku w lutym), ale mimo wszystko ekonomiści nie mają wątpliwości - pierwszy kwartał tego roku to czas recesji (definiując ją jako spadek PKB rok do roku). NBP w marcowej projekcji prognozował, że PKB Polski w pierwszym kwartale br. spadnie o 0,4 proc. rok do roku, ale ekonomiści mBanku uważają, że dołek będzie większy.
- Całokształt danych za luty taki raczej stagflacyjny - komentowali z kolei analitycy banku Pekao.
W kąciku statystycznym proszę o jeszcze odrobinę uwagi dla najnowszych danych z rynku pracy. Po pierwsze, mimo pojawiających się czasem informacjach o masowych zwolnieniach w jakiejś fabryce (ostatnio np. Volvo we Wrocławiu czy w Huuuge Games), dane GUS nie potwierdzają, aby sytuacja w Polsce pogarszała się wyraźnie. Jeśli coś się psuje, to bardzo powoli.
W lutym bezrobocie wyniosło - według najnowszych danych GUS - 5,5 proc., czyli tyle samo, co w styczniu. W urzędach pracy zarejestrowanych było ok. 865 tys. osób, o nieco ponad 7 tys. więcej niż miesiąc wcześniej. Owszem, to wzrost, ale raczej wpisujący się w coroczne sezonowe wahania, którymi nie należy się niepokoić.
W poniedziałek GUS podał z kolei najnowsze dane z tzw. sektora przedsiębiorstw, czyli firm z minimum 10 pracownikami. Wynika z nich, że przeciętne zatrudnienie w tym sektorze wyniosło w lutym 6 mln 526,3 etatów. To o 0,8 proc. więcej niż rok temu, acz o 0,1 proc. mniej niż w styczniu (niespełna 4 tys. etatów). Był to pierwszy taki spadek w lutym względem stycznia od lat.
- Pomimo spowolnienia gospodarczego utrzymuje się zapotrzebowanie na pracowników - uspokajają analitycy Polskiego Instytutu Ekonomicznego dodając, że w kolejnych miesiącach czeka nas raczej spadek tempa wzrostu wynagrodzeń, nie zaś znaczny wzrost bezrobocia.
A jeśli już mowa o wynagrodzeniach, to to przeciętne (ok. 7066 zł brutto) w sektorze przedsiębiorstw było w lutym aż o 13,6 proc. wyższe niż rok wcześniej. To oczywiście mniej niż inflacja (18,4 proc.), ale jednak widać, że - przynajmniej średnio rzecz biorąc - pensje starają się gonić tempo wzrostu cen. Z drugiej strony średnio człowiek i pies mają trzy nogi i oczywiście jedni mają dziś takie same pensje jak przed rokiem, podczas gdy inni dostają sporo więcej. Tak wysoki wzrost w lutym to m.in. efekt wzrostu płacy minimalnej, a także hojnych podwyżek i premii m.in. w górnictwie. W dziale gospodarki "Górnictwo i wydobywanie" przeciętne wynagrodzenie w lutym wyniosło ponad 12,8 tys. zł brutto, czyli o ponad 21 proc. więcej niż rok temu i aż o ponad 42 proc. więcej niż w styczniu br.
Ukazały się najnowsze dane Eurostatu o poziomie PKB na głowę w 2022 r. w krajach UE. Dane są podane w tzw. standardzie siły nabywczej, który można obrazowo porównać do sztucznej waluty, która pozwala wyrównać różnice w cenach pomiędzy poszczególnymi krajami.
Polska z wynikiem 79 proc. średniej unijnej zajęła w 2022 r. 19. miejsce na 27 krajów UE. Nie zmieniła swojej pozycji względem 2021 r., ale od 2017 r. "łyknęła" już Portugalię, Słowację i Węgry. Teraz najbliżej na horyzoncie są Hiszpania (85 proc.) i Estonia (87 proc.). Z drugiej strony, czujemy na plecach oddech m.in. Rumunii (77 proc. PKB).
Dane o PKB na głowę (w realnej sile nabywczej) są ciekawe choćby dlatego, że regularnie na swoich konferencjach prasowym prezes NBP Adam Glapiński snuje prognozy, kiedy to Polska osiągnie poziom krajów zachodnich. W styczniu br. mówił np., że doścignięcie Hiszpanii w realnej sile nabywczej PKB na osobę to kwestia trzech lat, Włoch - pięciu, a Francji - ośmiu lat.
Niepokojące doniesienia ws. funduszy unijnych dla Polski przyniosła agencja Bloomberg. Poinformowała ona, powołując się na informatorów, że zagrożona jest nie tylko wypłata środków z Funduszu Odbudowy, ale także z funduszy spójności z perspektywy budżetowej 2021-2027. Chodzi o 75 mld euro, czyli 350 mld zł.
Spór Polski z Brukselą ma dotyczyć tzw. Karty Praw Podstawowych. Formalnie nie jest związany z sądownictwem (oczekiwaną przez UE ustawę o Sądzie Najwyższym prezydent Duda w lutym wysłał do Trybunału Konstytucyjnego), ale - jak pisał tydzień temu na łamach "Deutsche Welle" Tomasz Bielecki, "Brukseli trudno uciec od 'politycznego powiązania' polityki spójności z losami Krajowego Planu Odbudowy, bo 'co najmniej niezręczne' byłoby odblokowanie funduszy spójności przy KPO wciąż zamrożonym z powodów praworządnościowych".
Zgromadzenie Narodowe we Francji odrzuciło w poniedziałek dwa wnioski o wotum nieufności dla rządu Elizabeth Borne. To, w związku z konstytucyjnym "fortelem", z którego skorzystał prezydent Emmanuel Macron i rząd, oznaczało, że kontrowersyjna reforma emerytalna, która zakłada podwyższenie wieku emerytalnego z 62 do 64 lat, może wejść w życie.
To wywołało kolejną falę protestów i zamieszek w kraju. W środę nad ranem związkowcy zablokowali dostęp do składów paliwa w porcie w Lorient, w Bretanii. Nadal blokowane są niemal wszystkie rafinerie naftowe w kraju i niektóre magazyny paliwa. W wielu miejscach zamknięte są odcinki dróg i autostrad. Zakłócony jest też ruch kolejowy.
Prezydent Macron nie chce jednak wycofywać się z reformy. - Ona nie jest luksusem, a koniecznością - wyjaśniał.
Wiadomo, że do wyborów parlamentarnych jeszcze ponad pół roku, ale jednak sezon na obietnice wyborcze się rozkręca, więc odnotujmy nowe zapowiedzi Donalda Tuska. To tzw. babciowe, czyli 1500 zł dla matki, która wraca do pracy do urlopie macierzyńskim (na dzieci do trzeciego roku życia). Więcej szczegółów na razie nie ma, ale warto zauważyć, że dość podobne rozwiązanie - Rodzinny Kapitał Opiekuńczy na drugie i kolejne dziecko w wieku 1-3 lata (1000 zł miesięcznie przez rok lub 500 zł przez dwa lata) już obowiązuje. Wbrew nazwie, "babciowe" nie ma trafiać do babć, a do matek, ale Tusk wyjaśniał, że matka będzie mogła się podzielić tymi pieniędzmi z "przysłowiową babcią" (to one czasem zostają w domu z małym dzieckiem, gdy matka wraca do pracy).
Tusk zaproponował też trzy zmiany w podatkach. Po pierwsze, 9 proc. składki zdrowotnej miałoby być odliczane od podstawowej działalności firmy, a nie dochodu. Do drugie, firmom do dziewięciu pracowników świadczenie chorobowe od pierwszego dnia miałby opłacać ZUS. Po trzecie, firmy z sektora małych i średnich przedsiębiorców miałyby płacić podatki w momencie otrzymania pieniędzy od kontrahenta, a nie wystawiania faktury.
Zapowiedzi innych partii to m.in. projekt ustawy Lewicy, zakładający 20-procentowe podwyżki dla nauczycieli.
Jeśli chodzi z kolei o plany rządu, to wiadomo już oficjalnie, że Sejm zajmie się projektem ustawy m.in. o Bezpiecznym Kredycie 2% na posiedzeniu 12-14 kwietnia.
Proponuję też rzut oka na Brukselę. Tam Komisja Europejska przedstawiła w środę pierwsze unijne przepisy o naprawie towarów. Mają one zagwarantować konsumentom prawo do naprawy urządzeń, także po upływie gwarancji, oraz zobowiązać producentów do takiego projektowania sprzętów, żeby były one możliwe i łatwe do naprawienia.
Wciąż ważą się także losy zakazu sprzedaży samochodów spalinowych od 2035 r. Okoniem w tej sprawie stoją przede wszystkim Niemcy, choć wspiera je także Polska. W tym tygodniu agencja Reutera poinformowała (a potwierdził to kanclerz Niemiec Olaf Scholz), że Komisja Europejska może zaakceptować warunek Niemiec, aby sprzedaż samochodów spalinowych od 2035 r. nadal była możliwa, o ile zasilane one będą tzw. e-paliwami, neutralnymi pod względem emisji CO2.