Międzynarodowa Agencja Energetyczna (IEA) opublikowała raport podsumowujący emisje dwutlenku węgla w 2020 roku. Zgodnie z prognozami, odnotowano rekordowy spadek, który wywołały lockdowny związane z pandemią COVID-19. Jednak ten efekt był bardzo krótkotrwały. Emisje mogą wrócić na ścieżkę dalszego wzrostu, co byłoby fatalne w skutkach.
IEA pisze, że spadek emisji (w wartościach bezwzględnych) był największy w historii. Spadek odnotowano już w pierwszym kwartale, ale prawdziwe uderzenie przyszło w kwietniu. W skali świata emisje CO2 spadły o 14,5 proc. w porównaniu do roku poprzedniego. Jednak od tego momentu zaczęły rosnąć i wracać do poziomu sprzed pandemii. Jesienią były 2-3 proc. niższe, a w grudniu wzrosły jeszcze bardziej i przekroczony został poziom z roku 2019 - poziom emisji był 2 proc. wyższy, niż w grudniu 2019. Emisje wszystkich największych emitentów zaczęły rosnąć po zapaści, jednak o ile w USA i UE pozostały one poniżej poziomu z 2019 roku, to w przypadki Chin, Indii czy Brazylii został on przekroczony w II połowie roku.
Według agencji ma miejsce gwałtowny zrost zapotrzebowania na energię, a więc i emisji CO2 w wielu krajach świata. To niesie ze sobą ryzyko, że będziemy mieli do czynienia ze wzrostem emisji w roku 2021. Od tego, czy utrzymany zostanie trend wzrostowy, czy po tym roku emisje zaczną stale spadać, zależy przyszłość naszego klimatu i współczesnej cywilizacji.
Żebyśmy mieli szanse na zatrzymanie zmian klimatu na umiarkowanie bezpiecznym poziomie 1,5 stopnia, emisje muszą spaść o 45 proc. do 2030 roku i zejść do poziomu zero netto w połowie stulecia. Z drugiej strony dalszy wzrost emisji będzie oznaczał, że szybko wyczerpie się nasz "budżet węglowy", czyli ilość CO2 w atmosferze, której przekroczenie gwarantuje wzrost temperatury do danego poziomu. W takim wypadku pozostanie na poziomie 1,5 stopnia stałoby się (przynajmniej czasowo) niemożliwe i trzeba będzie walczyć o zatrzymanie ocieplenia poniżej 2 stopni (co wiąże się z dużo gorszymi skutkami).
- Stawiamy pod znakiem zapytania historyczną szansę, aby rok 2019 stał się ostatecznym szczytem globalnych emisji. Jeśli w ciągu następnych kilku miesięcy rządy nie wprowadzą właściwej polityki w zakresie czystej energii, wrócimy do naszego wysokoemisyjnego, doczasowego biegu spraw - powiedział cytowany przez "The Guardian" Dr Fatih Birol, dyrektor wykonawczy IEA. Dodał, że jest to sprzeczne z obietnicami składanymi przez rządy.
Historycznie obserwowaliśmy podobny wpływ różnych kryzysów na poziom emisji - początkowy spadek, odbicie i wzrost powyżej wcześniejszych poziomów. Jednak eksperci podkreślają, że teraz mamy wyjątkową szansę na to, by nie wracać do źle rozumianej normalności, tylko odbudowywać gospodarki w lepszy, zrównoważony i "zielony" sposób.
"To, co stanie się z popytem na energię i emisjami w 2021 r. i później, będzie zależeć od tego, jak duży nacisk rządy będą kłaść na przechodzenie na czystą energię w swoich wysiłkach na rzecz ożywienia swoich gospodarek w nadchodzących miesiącach" - czytamy w komunikacie IEA. Agencja ocenia, że uniknięcie ponownego wzrostu emisji wymaga "szybkich zmian strukturalnych w sposobie wykorzystywania i wytwarzania energii".
Ważne jest, aby kraje zwiększyły swoje ambicje klimatyczne i połączyły odbudowę gospodarki z polityką klimatyczną. W ubiegłym tygodniu ONZ opublikowało swoje podsumowanie planów ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, które muszą regularne składać strony Porozumienia paryskiego. W ustalonym terminie - do końca 2020 roku - swoje cele przedstawiło 75 państw, a więc mniej niż połowa stron Porozumienia. Zadeklarowane przez te państwa cele - zakładając ich wypełnienie - doprowadziłyby w sumie do spadku o... mniej niż 1 proc. względem poziomu z 2010 roku. - To rzadki moment, którego nie można stracić. Odbudowując gospodarkę, nie możemy wrócić do starej normalności. Cele klimatyczne muszą odzwierciedlać nową rzeczywistość, a główni emitenci, zwłaszcza kraje G20, muszą być liderami - powiedziała Patricia Espinosa, sekretarz Ramowej konwencji ONZ ws. zmian klimatu.