Afera o rzekomy "zakaz jedzenia mięsa" zaczęła się od publikacji "Dziennika Gazety Prawnej". Gazeta opisała - nie wyjaśniając, dlaczego robi to akurat teraz - mający prawie cztery lata raport dla organizacji C40 Cities. To światowa koalicja miast na rzecz walki z globalnym ociepleniem, do której należy m.in. Warszawa.
Raport dotyczy emisji gazów cieplarnianych związanych z konsumpcją - czyli tym, co kupujemy. Jak argumentują autorzy, takie patrzenie jest szczególnie ważne w przypadku miast, bo ślad węglowy ich mieszkańców w większości pochodzi z rzeczy, które powstały poza miastami: żywności ze wsi, produktów z fabryk w innych miejscowościach czy nawet krajach.
Kiedy mówimy o zmniejszeniu emisji gazów cieplarnianych np. Polski, to myślimy przede wszystkim o produkcji energii elektrycznej czy przemyśle. Ale jeśli spojrzymy na emisje mieszkańców jednego miasta, jak Warszawa, to będą one związane właśnie z tym, co dzieje się poza nimi - fabrykami, uprawami itd., choć nie tylko. Dlatego w raporcie przedstawiono kilka propozycji tego, jak ludzie w miastach mogą przyczynić się do zatrzymania zagrażających nam wszystkim zmian klimatu. Podkreślono też, że to tylko jeden z elementów, obok koniecznych systemowych zmian (jak np. transformacja na zielone źródła energii).
Propozycje dotyczą m.in. bardziej efektywnego wykorzystania i konstruowania budynków, także z wykorzystaniem materiałów z mniejszym śladem węglowych, diety czy podróżowania. Jak napisano w raporcie, żywność odpowiada za 13 proc. emisji w miastach C40 i w dużej mierze opowiada za mięso i nabiał. Dlatego jedną z propozycji jest ograniczenie ich spożycia. Kolejne to mniejsza liczba podróży lotniczych, ograniczenie kupowania nowych ubrań czy korzystania z prywatnych samochodów
W narracji polityków prawicy i części mediów te propozycje zmian są pokazywane jako coś, co miasta będą wprowadzać siłą: stąd mowa o "zakazach jedzenia mięsa" itd. Jednak w raporcie nie ma mowy o konkretnych zasadach czy uregulowaniu np. diety, czy sposobu podróżowania. Podkreślono też, że każde miasto i kraj jest inne i będzie miało inną ścieżkę do redukcji emisji, a raport daje wskazówki co do potrzebnych działań. Napisano też, że celów klimatycznych "nie da się osiągnąć bez poparcia jednostek", bo to "konsumenci decydują o tym, ile ubrań kupują i czy jeżdżą samochodem". Nie chodzi o zmuszanie mieszkańców, ale wpływanie na pozytywne - z punktu widzenia klimatu, ekologii, ale też zdrowia - wybory, czy dawanie dobrego przykładu (np. bardziej roślinne menu w stołówkach) czy informowanie (np. jaki ślad węglowy mają różne dania).
W niektórych publikacjach przedstawiono też "ambitne" cele z raportu (np. zerowe spożycie mięsa i nabiału) jako możliwe "przymusowe" działania, jednak jest w nim jasno napisane, że autorzy nie rekomendują tych celów - a jedynie pokazali je jako punkt odniesienia.
Autorzy raportu zwracają uwagę, że poza wkładem w zatrzymanie zmian klimatu, takie działania dają inne korzyści. Np. większa efektywność w budownictwie to oszczędności dla mieszkańców; dieta z mniejszą ilością czerwonego mięsa i większą ilością warzyw jest po prostu zdrowsza i mogłaby pomóc uniknąć 160 tys. przedwczesnych zgonów na raka czy choroby serca; ograniczając liczbę samochodów, można stworzyć więcej przestrzeni na zieleń, która pozytywnie wpływa na nasze zdrowie.
Wreszcie same propozycje nie są niczym szczególnie odkrywczym, jeśli chodzi o działania proklimatyczne. W raporcie ONZ-owskiego panelu naukowców ds. zmian klimatu (którego streszczenie zaakceptował także polski rząd, podobnie jak inne kraje świata), także wskazano zmiany w diecie, poruszanie się pieszo czy rowerem zamiast samochodem itd. jako możliwe sposoby ograniczenia emisji gazów cieplarnianych.
Raport w pewnym - choć może niewystarczającym - stopniu mierzy się z potężnym wyzwaniem. Z jednej strony musimy błyskawicznie zmniejszyć emisje gazów cieplarnianych, żeby zatrzymać zmiany klimatu na umiarkowanie bezpiecznym poziomie. Z drugiej - nie da się tego zrobić także bez indywidualnych zmian. Bo władze - choć i tu konieczne jest poparcie społeczne - mogą zdecydować o zamianie elektrowni węglowych na jądrowe czy wiatrowe; ale już każdy sam decyzję o tym, czy wybrać samochód, czy rower albo jak dużo mięsa zjeść. Raport pokazuje pewne propozycje tego, jak podejść do tych indywidualnych, konsumenckich emisji (i nie jest to zakaz jedzenia mięsa).
Oczywiście dla niektórych to i tak pójść za daleko. Jeden z pracowników TVP zauważył, że - wbrew temu, co powtarza sama stacja - nie chodzi o zakazy jedzenia mięsa, tylko np. promowanie zdrowiej, roślinnej żywności; więcej bezmięsnych dań w szpitalach czy stołówkach i inne tego typu rozwiązania. "Zostanie to przeprowadzone w formie powolnego gotowania żaby" - pisał ostrzegawczym tonem.
Ale takie straszenie tego typu polityką zupełnie pomija fakt, że władze - i to raczej państwowe, a nie miejskie - właśnie w taki sposób promują jedne rozwiązania i zniechęcają do innych. I robi to także PiS. To za ich rządów wprowadzono np. tak zwany podatek cukrowy, który może zniechęcać do kupowania niezdrowych, słodzonych napojów. Władze nie zakazują kupna papierosów, choć wiadomo, że są szkodliwe dla zdrowia - ale zniechęcają do nich np. przez wysokie podatki, zdjęcia na opakowaniach, informacje o wpływie na zdrowie.
W przypadku mięsa także wiemy o potencjalnych zagrożeniach dla zdrowia, szczególnie przy jedzeniu bardzo dużych ilości - i choć Jarosław Kaczyński dopiero co mówił, że "od PiS Polacy nigdy nie usłyszą, że mają ograniczyć jedzenie mięsa", to... na stronie Ministerstwa Zdrowia można znaleźć zachęty do ograniczenia spożycia mięsa. "Zbyt duża konsumpcja mięsa czerwonego i przetworów mięsnych" jest wymieniona jako jeden z "najczęstszych błędów żywieniowych Polaków.
Inny przykład - państwowa spółka PKP na biletach informuje, o ile mniejszy jest ślad węglowy pociągu w porównaniu do samochodu czy samolotu - a więc zniechęca do tych środków transportu. Jak widać, państwo jak najbardziej może wpływać na wybory swoich obywateli, kiedy wiążą się one z korzyściami czy zagrożeniami.