Eldorado polskich firm. "Klient i tak kupi, bo uważa, że ceny muszą rosnąć"

Grzegorz Sroczyński
Wszystko jest jakby na sterydach. Na koniec 2021 roku większość krajów w pół roku odrobiła największą recesję od wojny. W pół roku! Nikt sobie nie wyobrażał, że coś takiego w ekonomii w ogóle jest możliwe. To się musiało skończyć gigantycznymi napięciami - z Andrzejem Kubisiakiem z Polskiego Instytutu Ekonomicznego rozmawia Grzegorz Sroczyński

Grzegorz Sroczyński: Ile będzie i kiedy?

Andrzej Kubisiak: Nasz model pokazał, że w 2022 roku będzie siedem procent. To oczywiście średnia. Szczyt przyjdzie w styczniu, lutym - około dziewięć procent.

I potem z górki?

To prognoza. Nie chcę oszukiwać, że jestem jej pewien. Ryzyko dwucyfrowej inflacji istnieje.

12, 13, 14, 15?

Nie wiem. Otoczenie szybko się zmienia. Korzystamy z modelu makroekonomicznego, który jest dość rozbudowanym narzędziem matematycznym, tylko, że te wszystkie modele zawodzą przez ostatnie dwa lata. W kontekście ostatnich odczytów głównie zaniżają skalę inflacji.

Dlaczego zaniżają?

Bo świat wyszedł z formy. Mamy za dużo zmiennych i modele nie są w stanie wziąć ich pod uwagę. Lockdowny - będą, czy już nie? Nowe mutacje - okażą się mniej, czy bardziej zjadliwe? Globalne łańcuchy dostaw - naprawią się, czy nadal będą się zrywać? Nie ma na to algorytmu. Modele głupieją, bo zasysają dane z przeszłości, a żyjemy obecnie w świecie, gdzie wiele rzeczy dzieje się pierwszy raz i brakuje nam dobrych analogii. Model nie jest też w stanie przewidzieć naszych zachowań behawioralnych.

Zobacz wideo Jak mogą wzrosnąć stopy procentowe? Ekspert odpowiada

Behawioralnych?

Chodzi o to, jak ludzie zareagują na te wszystkie niespodziewane zjawiska - wpadną w panikę, czy nie wpadną? W dodatku inaczej mogą zareagować Polacy, a inaczej Niemcy. Ludzie na przykład już zaczęli przewidywać, że ceny będą dalej rosły, co może być decydujące dla rozwoju sytuacji. A model słabo umie to uwzględnić w swoich prognozach.

Zaczynam uważać, że będzie jeszcze drożej, więc lodówkę, którą miałem wymienić za dwa lata, kupię już dziś?

Tak.

Jeśli wszyscy podobnie myślą, to rzucają się na rynek i ceny faktycznie rosną?

Również o to chodzi, ale jest coś ważniejszego w behawioralnych mechanizmach: ludzie przyzwyczajają się, że przy kolejnych wizytach w sklepie ceny mogą rosnąć i nie szukają oszczędności. Znika oczekiwanie, że ceny powinny być z tygodnia na tydzień mniej więcej równe albo nawet niższe. W efekcie przychodzisz do sklepu, widzisz, że twój ulubiony jogurt w ciągu trzech miesięcy już trzy razy zdrożał i mówisz na to: "Okej, trudno, taka jest inflacja".

Zamiast powiedzieć: "No nie, tym razem przesadziliście". I wyjść ze sklepu.

W ekonomii mówimy wtedy o zjawisku odkotwiczenia oczekiwań inflacyjnych. Ludzie słyszą w mediach, że jest drożyzna, rozmawiają o tym w domach i zaczynają to akceptować.

Akceptować?

Nie w tym sensie, że ich to nie wścieka albo nie budzi lęku. Inflacja wywołuje bardzo mocne lęki i emocje. Ale jednocześnie zaczynają uważać, że ten jogurt po prostu musi coraz więcej kosztować.

Przestają się buntować?

Można tak powiedzieć. "No trudno, tanio już było, to nie wina sklepu, tylko inflacji". Jeśli klienci tak myślą, maleje nacisk na konkurencję cenową na rynku.

Polacy bardzo się boją inflacji?

Bardziej niż inne społeczeństwa. Siedzą w nas dwa potężne demony, pierwszy to strach przed wysokim bezrobociem, a drugi to strach przed hiperinflacją. Oba te zjawiska Polacy rozumieją intuicyjnie, nic im nie trzeba tłumaczyć, bo zderzyli się z nimi całkiem niedawno w czasie przemian wolnorynkowych. Pandemia nam przypomniała o tych demonach na pewnym podstawowym poziomie.

Bezrobocia przecież nie ma.

Ale miało być! I to jakie! Dzięki publicznym pakietom ochronnym udało się tego uniknąć, ale strach na początku był ogromny. Niedawno do pracy naukowej potrzebowałem archiwalnych prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego z początku pandemii i oni szacowali, że bezrobocie w Polsce w 2020 roku wzrośnie trzykrotnie. Komisja Europejska była łagodniejsza i twierdziła, że "tylko" dwuipółkrotnie. To się na szczęście nie stało i skok inflacji jest spowodowany między innymi tym sukcesem. Coś za coś. Poszły pakiety osłonowe, ludzie nie tracili pracy, poczuli się w miarę bezpiecznie i zaczęli wydawać. Nadal wydają. Dane z końca roku są zaskakujące nawet dla ekonomistów.

Czyli mamy klasykę: rośnie inflacja, bo jest zbyt duży popyt. Jak z podręcznika.

Nie. To nie jest klasyka. Pierwszy raz w historii wszystko odbyło się tak szybko, mieliśmy do czynienia z potężnym odłożonym popytem, który zalał rynek i nie mógł znaleźć ujścia. To doprowadziło do destabilizacji i globalnych nierównowag.

Odłożony popyt?

Nie chodziłeś do kina, do restauracji, nie pojechałeś w lockdownie na urlop. Konsumenci nie wydawali pieniędzy, odkładali, a po otwarciu gospodarki ta odłożona fala wydatków natychmiast trafiła na rynek. Ten wielki popyt musiały zaspokoić firmy, które przed chwilą zmniejszyły produkcję albo całkiem stanęły, zamówiły mniej komponentów, bo nie wiedziały, ile to wszystko potrwa, zwolniły część ludzi. To nie jest hop-siup wrócić do pełnych mocy, a konsumenci chcieli wszystkiego na raz - już, teraz, natychmiast. I tak się stało niemal na całym świecie. Ta wielka nierównowaga musiała się przełożyć na podwyższoną inflację, która została dopalona cenami energii.

Jak bardzo dopalona?

W 2022 roku za niemal połowę inflacji będzie odpowiadać szaleństwo cen gazu, ropy, prądu. Bez zawieruchy na rynkach energetycznych mielibyśmy w Polsce wzrost cen w okolicach 4 procent.

A inni? Też tak mają?

Też. Wzrost cen w wielu krajach jest najwyższy od kilku dekad. W Stanach Zjednoczonych inflacja wynosi prawie 7 procent, najwięcej od czterdziestu lat, w Niemczech mają 5,2 procenta, czyli najwięcej od zjednoczenia w 1990 roku, w Polsce dane za grudzień pokazały 8,6 procent - najwięcej od dwóch dekad, na Litwie też mają rekord i inflacja wynosi już prawie 11 procent.

W 1990 roku w czasie transformacji w Polsce inflacja wyniosła 585 procent. My to wciąż pamiętamy?

Zbyt dobrze. Część osób, widząc wzrost cen na poziomie 8-10 procent, wewnętrznie przeżywa go jako dużo wyższy, albo wręcz wpada w panikę, że oto koszmar hiperinflacji wrócił. Panika może nas skłaniać do jeszcze szybszego pozbywania się pieniędzy, co oczywiście dodatkowo nakręci inflację. Dane z rynku pokazują, że popyt wciąż jest bardzo wysoki, nie przestajemy wydawać, nie odkładamy pieniędzy.

Co kupujemy?

Rzeczy. Boom inwestycyjny gospodarstw domowych dotyczył przede wszystkim środków trwałych, mebli, elektroniki, AGD. Wypuściliśmy na rynek oszczędności z pandemii, ale wypuszczamy je dalej, konsumpcja powinna już nieco stygnąć, a to się nie dzieje. Dynamika w czwartym kwartale 2021 roku była niesamowita, nawet bez danych za grudzień, których jeszcze nie znam. Końca nie widać. I dlatego prognozy inflacji są nieustannie podnoszone.

Co z tym robić?

Studzić gospodarkę, a więc między innymi podnosić stopy procentowe.

I wszyscy na świecie podnoszą?

Nie. Europejski Bank Centralny trzyma stopy na niezmienionym niskim poziomie i Christine Lagarde zapowiada, że w najbliższych kwartałach nie zmieni polityki.

Czyli jakie stopy ma teraz EBC?

Podstawowa: zero procent.

Przy średniej inflacji w strefie euro 5 procent?! To Lagarde jest takim Glapińskim na sterydach?

Nie jest. Ona po prostu znalazła się w piekielnie trudnej sytuacji. W strefie euro, za którą odpowiada EBC, z jednej strony mamy taki kraj jak Niemcy, który doświadcza najwyższej inflacji od 30 lat, mamy Litwę z najwyższą w UE inflacją przekraczającą 10 procent, ale mamy też Portugalię, gdzie inflacja jest na poziomie 2 procent i mieści się w celu. Strefa euro jest bardzo zróżnicowana. Kraje południa tkwią w słabej kondycji gospodarczej, odbicie po lockdownach jest tam słabsze, a z drugiej strony mamy dobrze rozpędzone gospodarki, takie jak niemiecka, gdzie jednocześnie pojawiła się inflacja. EBC nie ma na to jednej dobrej metody.

Jeśli Lagarde podniesie stopy, to być może obniży inflację w Niemczech czy na Litwie, ale przy okazji zabije rachityczny wzrost w Portugalii czy we Włoszech?

Tak mogłoby się to skończyć. Więc przyjęła strategię znaną z filmu "Don’t look up": poczekamy i zobaczymy, co z tego wyniknie. EBC w swoich komunikatach wciąż utrzymuje, że inflacja w strefie euro wynika z czynników zewnętrznych, skoku cen energii, zakłóceń w światowych łańcuchach dostaw, a poza tym sytuacja jest przejściowa i powinna ustabilizować się w 2022 roku.

Mają rację?

Ciężko powiedzieć. Wszyscy spodziewali się podwyższonej inflacji w okresie odbudowy po pandemii, ale zarówno w Europie, jak i przede wszystkim w USA, część ekonomistów utrzymywała, że ta podwyższona inflacja pojawi się tylko czasowo. Trwał ożywiony spór na ten temat. Dopiero od niedawna utrwala się nowy konsensus. Jerome Powell - szef Fed - powiedział ostatnio, że inflacja "pozostanie z nami w średnim terminie".

W średnim terminie?

Przynajmniej rok. I dlatego Fed zmienił retorykę, co jest odbierane jako zapowiedź innej polityki.

Czyli Fed podnosi stopy?

Jeszcze nie. Ale Powell dał jasny sygnał, że niedługo może to zrobić. Na razie trzyma stopy na poziomie 0,1 procenta.

Ile?!

No tyle. A co?

Wyjaśnij mi jedną rzecz: w USA inflacja jest najwyższa od 40 lat, tak?

Tak.

Dobija do 7 procent.

Dokładnie 6,8 procent w listopadzie. 

A Fed trzyma stopy na poziomie 0,1 procenta?

Na razie.

Tam też siedzi jakiś Glapiński?

To inna sytuacja niż nasza. Dolar jest walutą światową, a głos szefa Fed ma taką siłę rażenia, że już sama zapowiedź podwyżek stóp wystarczyła, żeby dolar się umocnił pod koniec roku.

Ale na co Powell czeka z podwyżkami stóp przy siedmioprocentowej inflacji?!

Ma ciężki dylemat. W obowiązkach Fed leży nie tylko pilnowanie celu inflacyjnego, ale również dbanie o rynek pracy. Amerykański bank centralny musi więc prowadzić taką politykę, żeby inflacja była w okolicach celu, ale i bezrobocie było możliwie niskie.

Podniesienie stóp procentowych przez Fed zaszkodziłoby rynkowi pracy?

Mogłoby. Bo taki ruch schładza gospodarkę. W USA w okresie pandemii wystąpiły ogromne fluktuacje zatrudnienia - bezrobocie skakało góra-dół. U nich zwolnienie kogoś z pracy jest jak pstryknięcie palcami, jeśli przysługują ci w firmie dwa tygodnie wypowiedzenia, to już masz "gruby socjal". Po zniesieniu lockdownów część amerykańskiego rynku pracy wciąż się nie odbudowała i Fed się temu mocno przygląda. Poza tym w debacie ekonomicznej w Stanach głosy są dużo bardziej podzielone niż u nas.

Jest ciekawa analogia między tym, co się dzieje w USA i w Polsce. To wyszło z naszych niedawnych badań. Mamy podobną sytuację, jeśli chodzi o marże nakładane przez firmy na produkty. One są rekordowe.

Marże?

Najwyższe od dekad. Rentowności firm biją rekordy.

Akurat teraz? Dlaczego?

Przed pandemią marże spadały i firmy mocno na narzekały, że jest mordercza konkurencja cenowa. Teraz marże w Polsce weszły na poziomy dużo wyższe, co pozwala na odrobienie strat z okresu lockdownów. 

Przecież firmom rosną koszty: komponenty do produkcji, paliwo, transport, płace.

Oczywiście.

I mimo to mają lepsze zyski?

Owszem. W ankietach firmy nie mówią całej prawdy. Koszty produkcji solidnie im rosną, firmy uwzględniają to w cenach, podnoszą je, a jednocześnie podnoszą też marże. W handlu na koniec września marże były wyższe o połowę w porównaniu do wyników sprzed kryzysu pandemicznego.

W sklepach marże są wyższe o 50 procent?!

Bo można. Firmy korzystają z otoczenia makroekonomicznego. Zobaczyły, że nasze oczekiwania inflacyjne się odkotwiczyły, wszyscy klienci uważają, że ceny mogą rosnąć, bo to siła wyższa, no to jest przestrzeń, żeby zarobić. Konsument i tak kupi, kiedy słyszy, że wszystko drożeje. Nie przejdzie całego bazarku w poszukiwaniu tańszych jabłek, tylko pokiwa głową: "No tak, inflacja". A sprzedawca, owszem, ma wyższe koszty pracy, dostaw, chłodni, paliwa, prądu i czego tam jeszcze, uwzględnia to w cenie, a na koniec dnia jego marża i tak jest wyższa, wyższy też jest zysk.

Wkurzające.

Zupełnie nie. Normalne, racjonalne.

Przedsiębiorcy narzekają na koszty pracy, czyli szybko rosnące pensje. I faktycznie, koszty pracy ich doganiają. Jeśli spojrzeć w dane Eurostatu, to pensje w Polsce rosną dziś najszybciej od 2008 roku, a więc mówimy o najlepszym okresie sprzed światowego kryzysu finansowego. Wzrost płac to realne zjawisko, wiemy to, widzimy, firmy nie zmyślają. Wiemy też, że koszty komponentów, materiałów, dostaw, ceny frachtu z Chin i surowców poszły w górę z powodu napięć popytowo-podażowych na całym świecie. I to też jest fakt, firmy nie kłamią. Ale firmy nie do końca chcą jasno powiedzieć, że przy okazji podniosły też marże. A podniosły, bo nie muszą już w ramach swoich branż aż tak mocno konkurować cenowo.

Nie muszą?

Już mówiłem: klient nie pójdzie szukać czegoś tańszego. Jest przyzwolenie na to, że wszystko musi być droższe. W efekcie każdy ma prawo wystawić wyższą cenę.

Czyli koszty mi wzrosły o X, dodałem to X do ceny produktu i jeszcze zwiększyłem sobie marżę?

Tak.

Bardzo?

O 25 procent - to oczywiście średnia. I trzeba dodać, że obraz namalowany przez GUS dotyczy firm zatrudniających powyżej 50 osób. Nie ma tu też sektora usługowego. Jest natomiast handel wielkopowierzchniowy, budownictwo, transport, meble, AGD, elektronika. To tam poszła główna fala naszych odłożonych wydatków.

Dlaczego akurat tam?

To akurat proste: bo część usług nie działała. To, co nie zostało wydane w gastronomii czy w sektorze kultury, poszło - jak już mówiłem - na dobra trwałe, meble, remonty, nowe lodówki, biurka do pracy zdalnej, komputery. Koniecznie trzeba jednak powiedzieć, że eldorado nie dotyczy wszystkich firm. Odbicie w gospodarce ma kształt litery K. Wiele sektorów ma się świetnie i nie nadążają z realizacją zamówień, ale niektóre - kultura, branża restauracyjna, hotelowa, kongresowa - nadal tkwią w dołku i ratunku nie widać. Więc gdy właściciel knajpy tutaj sobie poczyta, że firmy mają rekordowe zyski, to będzie zgrzytał zębami. Ale statystycznie - jeśli wziąć dane GUS - to tak właśnie jest.

Pytałeś przed chwilą, czy te wyższe marże nie są wkurzające. Właściciele firm - przynajmniej ci rozsądni - raczej nie będą przeznaczać ekstra zysków na wille i samochody. To przygotowanie do tego, żeby rozpocząć inwestycje. Firmy wydrenowane z kapitału nie inwestują. Szefowie i właściciele racjonalnie myślący właśnie teraz chcą mieć tłuszczyk.

Teraz? Po co?

Biden w Stanach wprowadza wielkie pakiety stymulacyjne, pewnie nie przepchnie wszystkiego przez Kongres, ale bilion na wydatki infrastrukturalne został już przegłosowany. To samo robi Europa, kraje Unii zgodziły się przecież na 750 mld euro w ramach Funduszu Odbudowy. Te pieniądze będą stymulować procesy inwestycyjne. Firmy wiedzą, że będzie trzeba się w to włączyć i też zainwestować.

Na razie Fundusz Odbudowy przechodzi nam koło nosa.

Na razie. Ale firmy wierzą, że kiedyś te środki popłyną. I trzeba mieć na wkład własny. Rozsądne firmy to wiedzą i część obecnych rekordowych zysków będą chomikować.

"Główny czynnik, który obecnie podnosi ceny, jest w dużej mierze pomijany: eksplozja zysków. W 2021 roku marże zysku niefinansowego w Stanach Zjednoczonych osiągnęły poziomy nienotowane od czasu drugiej wojny światowej" - pisze "Guardian".

Tak. I o tym właśnie mówię.

"Mamy potężną broń do walki z taką inflacją: kontrolę cen. Czas to rozważyć. Stosowaliśmy kontrolę cen po gwałtownym wzroście inflacji po drugiej wojnie światowej. Administracja Roosevelta narzuciła ścisłą kontrolę cen i ustanowiła Biuro Administracji Cen. Mamy teraz mocne argumenty, aby to zrobić ponownie" - cały czas cytuję "Guardiana".

W dodatku napisała to uznana amerykańska ekonomistka prof. Isabella Weber.

Reakcje polskich komentatorów można streścić tak: Jezu, komunizm!

W Stanach i Europie tekst prof. Weber wywołał dużą dyskusję, głos zabrał noblista Paul Krugman - jest zdecydowanie przeciwko kontroli cen, a z kolei Mariana Mazzucato twierdzi, że to obecnie najlepsze rozwiązanie.

A ty?

Mocno przeciw. Gdybyśmy dziś chcieli kontrolować ceny w Polsce, to musielibyśmy kontrolować prawie wszystkie - bo tak się już inflacja rozpełzła. A to praktycznie niemożliwe. Państwa takimi nieskutecznymi działaniami tylko by się skompromitowały. Natomiast reakcje w stylu "komunizm" są dość zabawne. Przecież Bruksela pozwoliła na regulowanie cen. Kiedy na początku pandemii mieliśmy do czynienia ze spekulacją maseczkami, wiele krajów ustaliło maksymalne ceny na artykuły medyczne. Portugalia i Chorwacja wprowadziły maksymalne ceny na paliwo. U nas regulowane są ceny gazu i prądu dla indywidualnych odbiorców. To żaden "komunizm". Co nie zmienia faktu, że wprowadzanie kontroli cen na szeroką skalę uważam za pomysł nietrafiony.

Z ankiet wynika, że polskie firmy strasznie się skarżą na szybki wzrost kosztów pracy. Tak?

Owszem. I nie kłamią.

A dlaczego koszty pracy tak bardzo rosną akurat teraz?

To się zaczęło już przed pandemią. A teraz przyspieszyło, bo obecnie wszystko, co się dzieje w gospodarce, jest jakby na sterydach. Duże zmiany popytu i podaży to zwykle proces pełzający, a myśmy jak za pstryknięciem palców zamknęli, a potem otworzyli gospodarki na całym świecie. Na koniec 2021 roku większość krajów w pół roku odrobiła największą recesję od wojny. W pół roku! Nikt sobie nie wyobrażał, że coś takiego w ekonomii w ogóle jest możliwe. W normalnych warunkach tak gwałtowne skoki nie istnieją i wychodzenie z głębokiej recesji trwa latami. Gdyby świat zaliczył normalny kryzys, to konsumentów mających stabilną sytuację i środki do wydania przybywałoby powoli. Firmy wtedy powoli zwiększają moce produkcyjne. A teraz to była fala, która dosłownie zalała rynek.

Co z tym wspólnego mają koszty pracy?

Jeśli masz zalew zamówień i musisz szybko zatrudnić 20 procent więcej ludzi, albo 50 procent więcej, żeby wszystko przerobić, no to zaczynasz mocno konkurować o pracowników. Zwłaszcza, gdy inni w twojej branży też mają dużo zamówień. To dość proste. Zresztą w całym naszym regionie płace rosną teraz błyskawicznie. I jest to przede wszystkim efekt niskiej bazy. My wciąż zarabiamy mało. Płace w Polsce rosły dość wolno, przez wiele lat nie doganiały rosnącej wydajności pracy. Później nieco przyspieszyły, a teraz mamy skok.

Ale dlaczego teraz?

Bo sytuacja sprzyja. Jesteśmy na historycznych minimach bezrobocia i historycznych maksimach poziomu zatrudnienia. W dodatku chłonność rynku jest cały czas ogromna. Firmy chciałyby zatrudniać więcej, mają sporo wakatów. To widać choćby po zwiększonym napływie cudzoziemców. Inflacja też mocno sprzyja presji płacowej, bo pracownik idzie do szefa: "Podnieśli mi ceny prądu, gazu, muszę zarabiać więcej". "Nie". No to on się zwolni i znajdzie lepiej płatną pracę. Prawdopodobieństwo, że mu się to uda, jest największe od lat.

Coś jeszcze wpływa na wzrost płac?

To, że nasz rynek pracy cały czas się zawęża, co roku znika z niego między 200 a 300 tysięcy ludzi, to kwestia demografii, starzejemy się. Z młodymi też jest kłopot. Kryzys pandemiczny w nich uderzył najbardziej, to właśnie oni tracili pracę. Najłatwiej było ich zwolnić. Młodzi ludzie nie rejestrowali się najczęściej jako osoby bezrobotne, za to wpadali w zjawisko bierności zawodowej.

Przecież teraz mogą łatwo znaleźć zajęcie, skoro firmy mają pełno wolnych miejsc.

Niby tak. Tyle że jeśli w pandemii straciłeś pracę w Warszawie, Wrocławiu czy Lublinie, zrezygnowałeś z wynajmowania pokoju i wróciłeś do rodzinnego miasteczka, to nie tak łatwo wszystko zacząć od nowa. Bierność zawodowa, zwłaszcza na początku kariery, powoduje, że na dłużej oddalasz się od rynku pracy. To rodzaj traumy. Po takich doświadczeniach te wolne miejsca w firmach nic dla ciebie nie znaczą.

Bo znów wylądowałem u rodziców?

Musiałeś tam wrócić i przyznać się do porażki przed bliskimi. I młodym zajmie sporo czasu, żeby się z tego otrząsnąć, pokazuje to wiele badań. To, że młodzi w pandemii wpadli w bierność zawodową, widać było na całym świecie. I stąd te miliony wakatów w Europie. Więc jeśli jakaś firma potrzebuje 20 procent pracowników więcej, to musi im więcej płacić i podebrać ludzi konkurencji. Wtedy z kolei tamci też muszą płace podnieść, żeby ludzi zatrzymać i tak dalej.

Komu rosną płace? Wszystkim?

Dokładnie nie powiem, bo brakuje danych. Bardziej szczegółowe przekroje dochodowe GUS publikuje tylko raz na dwa lata. Ostatnie dotyczą 2020 roku i wynika z nich, że najszybciej rosną niskie płace.

Niskie?

Pierwszy decyl dochodowy odczuł silny wzrost wynagrodzeń i awansował do drugiego decyla. Szybki wzrost płac widać też w sektorze usług specjalistycznych, czyli u białych kołnierzyków.

Z tego wynika, że najszybciej zyskują najsłabiej zarabiający i najlepiej zarabiający?

To bardzo możliwe, chociaż nie mam pewności, bo - jak mówię - brakuje aktualnych danych. Większość wakatów w gospodarce to miejsca dla pracowników niewykwalifikowanych w budowlance, przemyśle i gastronomii, czyli firmy muszą o tych ludzi konkurować i płacić więcej. A z drugiej strony brakuje ludzi w sektorze IT, informatyków, programistów. Siła przetargowa białych kołnierzyków wobec pracodawców zawsze była duża, a w pandemii nieprawdopodobnie wzrosła.

Dlaczego wzrosła?

Praca zdalna tak bardzo się upowszechniła, że otworzyła globalny rynek pracy. Możesz zatrudnić się w firmie w Paryżu, Nowym Jorku czy Londynie za pięciokrotnie wyższe stawki, mieszkasz pod Kielcami, spotykasz się na telekonferencji i robisz swoje. Ceny masz polskie, a zarabiasz w dolarach lub euro. Jedno ważne zastrzeżenie: nawet w szczycie pandemii w Polsce praca zdalna objęła zaledwie 15 procent zatrudnionych. Część osób pracowała w trybie zmiennym. A 80 procent pracowników w ogóle czegoś takiego nie zaznało. Teraz z uśmiechem na ustach czytają te wszystkie mądre artykuły, jak bardzo praca zdalna zmienia życie. U nich nic się nie zmieniło, poza tym, że do pracy musieli chodzić w maskach albo trafili na postojowe.

Czego ekonomista się teraz w Polsce boi?

Spirali cenowo-płacowej. Rosną koszty pracy, to się przekłada na ceny produktów, to z kolei powoduje dalszy nacisk na wzrost kosztów pracy, co z kolei powoduje jeszcze większą drożyznę i tak dalej. Aż do utraty kontroli nad inflacją i gospodarką. Uniknięcie tego scenariusza będzie głównym wyzwaniem w 2022 roku. Nie tylko dla nas.

Już słyszę starą melodię, że trzeba pracowników utemperować, żeby nie chodzili po podwyżki. Tak?

Odwrotnie. To racjonalne, że oni to robią. A poza tym nie zakładałem, że w wyniku naszej rozmowy znajdziemy kogoś, kto jest winny inflacji. Firmy podnoszą marże, bo mogą. Pracownicy chcą podwyżek, bo też mogą. Wszystkie strony próbują się w tej sytuacji zachowywać racjonalnie i dostosować do warunków. Uspokoić sytuację może jedynie wystudzenie popytu w taki sposób, żeby nie wywołać stagnacji, bezrobocia i osłonić słabiej zarabiających.

Schłodzić popyt?

Czyli go nie zabić. Doprowadzić do tego, że nie kupisz trzeciego telewizora do kuchni, bo jednak uznasz, że nie jest ci tak bardzo potrzebny, a lodówkę czy samochód wymienisz, tak jak planowałeś, za dwa lata, a nie teraz na siłę, byle wydać pieniądze, które "za chwilę nic nie będą warte".

Jak będzie z Polską gospodarką? Źle? Dobrze?

Raczej dobrze, jeśli uda się spełnić dwa warunki. Pierwszy to kontrolowanie inflacji i uniknięcie spirali płacowo-cenowej. Drugi to dogadanie się z Brukselą w sprawie pieniędzy z Planu Odbudowy.

***

Andrzej Kubisiak (1987) jest zastępcą dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego. Z PIE związany od 2018 roku. Swoje kilkunastoletnie doświadczenie zdobywał głównie w sektorze bankowym, komunikacyjnym oraz doradztwa personalnego. Był członkiem Rady Rynku Pracy działającej przy Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Jest absolwentem Instytutu Socjologii na Uniwersytecie Warszawskim i studiów Executive MBA w Instytucie Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk.

Więcej o: