Inflacja w grudniu przyspieszyła do 8,6 proc. z 7,8 proc. w listopadzie - podał GUS we wstępnym, tzw. szybkim szacunku. Samego wzrostu wskaźnika się spodziewano, choć był mocniejszy niż zakładali ekonomiści - kolejny raz. Prognozowanie inflacji stało się w ostatnich miesiącach bardzo trudne, ale na razie eksperci zakładają, że na początku tego roku wzrost cen nieco spowolni, by później, bliżej lata, sięgnąć szczytu. Ten pik może być na poziomie 9 proc., a być może nawet wyższym.
W grudniowym odczycie uwagę zwracają dwie kwestie: ceny żywności, o których za chwilę oraz inflacja bazowa, czyli dynamika cen z wyłączeniem żywności i energii - kategorii zwykle najbardziej zmiennych. Inflacja bazowa w grudniu, według szacunków ekonomistów (NBP poda jej odczyt dopiero 17 stycznia) wyniosła 5,2-5,3 proc. wobec 4,7 proc. w listopadzie.
Co nam to mówi? Między innymi to, że wzrost ogólnej inflacji nie jest spowodowany wyłącznie czynnikami podażowymi, zewnętrznymi, takimi jak ograniczenia w dostępie do pewnych towarów (z czym mieliśmy i nadal mamy miejsce w czasie popandemicznego odbicia gospodarczego). Taka narracja pojawiała się w wystąpieniach m.in. prezesa NBP Adama Glapińskiego. Inflacja bazowa wiąże się w dużej mierze z oczekiwaniami inflacyjnymi ludności i presją popytową - czyli skłonnością i możliwością gospodarstw domowych do wydawania pieniędzy.
Nie tylko ogólny wskaźnik inflacji, ale i inflacja bazowa odjechała mocno od celu inflacyjnego NBP, który wynosi 2,5 proc. (z możliwymi odchyleniami w górę i w dół o 1 punkt procentowy) - choć sam w sobie cel dotyczy oczywiście głównego wskaźnika inflacji CPI.
Wysoka inflacja bazowa zostanie z nami na dłużej i to przede wszystkim sygnał dla Rady Polityki Pieniężnej co do przyszłego poziomu stóp procentowych
- mówi Marcin Klucznik z Polskiego Instytutu Ekonomicznego. Bo RPP na inflację popytową, wewnętrzną, ma już wpływ. Może ją ograniczać, podnosząc stopy procentowe, czyli tłumiąc część popytu.
Zresztą, inflacja w Polsce była podwyższona jeszcze przed pandemią, o czym może już zapomnieliśmy. - Naszym zdaniem taki szybki wzrost cen wynikał z dosyć hojnej polityki budżetowej, która wiązała się z dużym wzrostem dochodów, boomem konsumpcyjnym, ale jednocześnie w tym samym czasie wyjątkowo słabo radziły sobie inwestycje - mówił kilka tygodni temu Next.gazeta.pl Rafał Benecki z ING BSK.
Nieco później, w grudniu, podobne słowa padły ze strony jednego z członków RPP, Łukasza Hardta, na antenie RFM FM. - Specyfika Polski jest taka, że oczywiście globalnie wszystkie kraje mierzą się teraz z wysoką inflacją, tylko różnica jest taka, że my w Polsce wchodziliśmy w pandemię z bardzo wysoką inflacją. To było 4,7 proc. w lutym 2020, podczas gdy w lutym 2020 w strefie euro to było 1,2. Dynamika cen usług od dawna, nawet podczas pandemii, nie spadała poniżej 6 proc. Tak więc ta rozpędzona inflacja towarzyszy nam od dłuższego czasu i powinniśmy na to zareagować wcześniej - zauważył Hardt, dodając, że i jego zdaniem (podobnie jak części ekspertów) RPP stopy zaczęła podnosić zbyt późno.
Teraz wzrost cen mamy najwyższy od ponad 20 lat i to jeszcze nie koniec. Stopy procentowe są najwyższe od 2014 roku - i wszystko wskazuje, że też będą jeszcze rosły.
To w połączeniu z mocnym rynkiem pracy powoduje, że pojawia się ryzyko wystąpienia tzw. spirali cenowo - płacowej, o której już kilkukrotnie w Next.gazeta.pl pisaliśmy, w ramach cyklu "Wykres Dnia" i nie tylko. To sytuacja, w której pracownicy, czując się pewnie i widząc rosnące ceny, zaczynają prosić pracodawców o podwyżki. Pracodawcy nie bardzo mają jak odmówić, bo wiele branż ma problem ze znajdowaniem chętnych do zatrudnienia. Ale i firmom rosną koszty, nie tylko wynagrodzeń, więc zaczynają przerzucać ich część na klientów. Klienci z kolei, skoro rosną im ceny i wydatki, idą do swoich szefów po podwyżki. Tak koło się zamyka.
To, że rynek pracy jest w Polsce bardzo mocny, wynika z nałożenia się na siebie dwóch czynników. Z jednej strony mamy cykl koniunkturalny i rozgrzanie gospodarki, a z drugiej trendy demograficzne, związane z niską podażą pracy. Rozgrzanie rynku pracy widać przede wszystkim w wynagrodzeniach i jeżeli chłodzenie gospodarki poprzez podwyżki stóp procentowych by następowało, to działałoby raczej w kierunku obniżania nominalnej dynamiki wynagrodzeń, a nie zwiększania bezrobocia. To zresztą jest też dodatkowy argument za tym, żeby zdecydowanie stopy podnosić
- mówi Marcin Klucznik.
Od października zeszłego roku RPP podnosiła stopy cztery razy. W ciągu tych kilku miesięcy główna stopa wzrosła z rekordowo niskiego poziomu 0,1 proc. do 2,25 proc. W lutym możemy spodziewać się kolejnej podwyżki. Według ekspertów - o 50 punktów bazowych, także prezes NBP mówił w tym tygodniu, że taki ruch będzie sugerować na najbliższym posiedzeniu Rady.
Przestrzeń jest, bo, jak zauważył Marcin Klucznik, wyższe stopy nie spowodują wzrostu bezrobocia. Wprawdzie kredytobiorcy złotówkowi boleśnie odczują wyższe raty kredytów hipotecznych (obok innych podwyżek), ale podniesienie głównej stopy do okolic 4 proc. nie powinno sprawiać problemów z regulowaniem zadłużeń. Na to wskazywał raport NBP o stabilności systemu finansowego, gdzie 4 proc. wymieniono jako granicę, do której portfele kredytowe z pewnością będą bezpieczne. I ta czwórka coraz częściej pojawia się w prognozach ekspertów.
Jeszcze przed tym odczytem inflacji prognozowaliśmy, że główna stopa procentowa wzrośnie do 3,5 proc. do końca roku. Niewykluczone, że będziemy rewidować prognozę w górę, do ok. 4 proc. Wydaje mi się, że ogólny konsensus ekonomistów będzie szedł w tę stronę i Rada Polityki Pieniężnej będzie naciskana przez rynek na dalsze podwyżki stóp
- mówi Marcin Klucznik z PIE.
Obecne ruchy RPP wpłyną na obniżenie inflacji dopiero za kilka kwartałów, a według PIE ich pełny efekt, czyli powrót inflacji do górnej granicy celu (3,5 proc.) możemy zobaczyć dopiero w 2024 roku. Wskaźnik cen będzie przez wiele miesięcy podwyższony, a ogłaszane przez rząd obniżki podatku VAT, czyli tzw. tarcze antyinflacyjne, zadziałają tylko w krótkim terminie. - Natomiast w przyszłym roku ta inflacja będzie wyższa, niż byłaby bez tarcz. Zatem działania te są raczej rozkładaniem inflacji na dłuższy okres, a nie jej samym zmniejszaniem - stwierdza analityk PIE.
Podobnie będzie z cenami żywności, które w dużej mierze kształtują czynniki zewnętrzne, globalne. W grudniu żywność (wraz z napojami bezalkoholowymi) podrożała o 8,6 proc. rok do roku. W ciągu miesiąca wzrost wyniósł aż 2,1 proc. i w tym ujęciu to rekord, który analitycy Pekao SA nazwali "absolutnie brutalnym". Takiego wzrostu miesięcznego nie było od marca 2011 roku, a wśród grudni - od 1996 roku. Czekamy teraz na wprowadzenie zerowego VAT na żywność - według PiS mamy mieć już na to nieformalną zgodę KE, ale mimo to za zakupy spożywcze nadal będziemy płacić coraz więcej.
- Oczekujemy, że przez najbliższe pół roku dynamika cen żywności będzie wysoka - wyniesie średnio 6,4 proc. względem poprzedniego roku, nawet pomimo obniżenia VAT na żywność - prognozuje Marcin Klucznik.
Ceny żywności podbijać mogą m.in. drastycznie drożejące nawozy - w efekcie rosnących cen gazu. Więcej na ten temat pisaliśmy w poniższym tekście: