"Drożyzna" wwierciła się w umysły Polaków. Najnowsze badanie Gazeta.pl nie pozostawia złudzeń

"Ceny, inflacja, drożyzna" - to ważny temat dla 90 proc. badanych w sondażu Kantar dla Gazeta.pl. Tym samym temat ten jest w czołówce najważniejszych zagadnień dla Polaków, co w zasadzie nie powinno dziwić, choć niektórzy wydają się zaskoczeni.

90 proc. - dla takiej części Polaków temat cen, inflacji i "drożyzny" jest ważny - wynika z sondażu Kantar na zlecenie portalu Gazeta.pl. Co więcej, aż dla 72 proc. osób jest to temat zdecydowanie (a nie tylko raczej) istotny. To oznacza, że ta kwestia jest w absolutnej czołówce tego, co zaprząta nam najmocniej głowy - po sytuacji w ochronie zdrowia i edukacji, a delikatnie przed zdrowiem psychicznym i bezpieczeństwem kraju. Rosnące ceny nie zajmują tylko 9 proc. z nas.

embed

Co ważne, inflacja nie ma "barw" - jest kluczowa niezależnie od płci, wieku, wyksztalcenia, regionu czy sympatii politycznych. Owszem, można wynaleźć w danych ciekawostki, np. że temat cen rzadziej jest ważny dla osób deklarujących poparcie dla PiS (82 proc.) niż innych ugrupowań (ok. 95 proc.). Albo że wśród osób nieplanujących udziału w wyborach "drożyzna" jest ważnym tematem dla 80 proc. badanych, a wśród osób, które do urn chcą pójść - dla ponad 90 proc.

Mimo wszystko, inflacja "interesuje" niemal wszystkich (choć pewnie wolelibyśmy mieć inne zainteresowania). Co więcej, 39 proc. badanych osób ocenia, że w trwającej kampanii wyborczej temat rosnących cen nie jest poruszany w wystarczającym stopniu (choć jednak większość - bo 55 proc. osób - nie odczuwa takiego braku).

Gwoli ścisłości, badanie zostało zrealizowane przez Kantar w dniach 5-26 maja br., na ogólnopolskiej, reprezentatywnej próbie 2000 pełnoletnich osób.

Zobacz wideo Sawicki: Jeśli Glapiński obwinia wyłącznie czynniki zewnętrzne za wysoką inflację, to powinien podać się do dymisji

 

Dlaczego inflacja nas tak zajmuje?

Nie dziwi absolutnie, że inflacja jest tak ważnym tematem dla Polaków. Według danych GUS, w ciągu ostatnich dwóch lat ceny w Polsce urosły przeciętnie rzecz biorąc o blisko 29 proc. W ciągu trzech - o około 35 proc. Dla porównania, wcześniej o tyle samo ceny w kraju wzrosły łącznie w latach 2005-2019, czyli przez 15 lat! Przechodzimy szok cenowy. 

Piszę oczywiście o GUS-owskiej inflacji, bo to najbardziej kompletna miara wzrostu cen (w koszyku dóbr i usług GUS jest grubo ponad 200 tys. pozycji, w odpowiednich proporcjach), niemniej oczywiście każdy ma "swoją inflację", zależną choćby od tego, jak się ogrzewa, jakie ma źródło energii, jaki wybiera środek lokomocji i generalnie co kupuje w sklepach i z jakich usług korzysta. Do tego inflacja nie oddaje łącznego wzrostu kosztów życia - nie zawiera m.in. rat kredytów, które wszak przez ostatnie niespełna dwa lata poszły w górę nawet i o drugie tyle. Gdyby i je doliczyć, to okazałoby się, że części Polaków w 2-3 lata koszty życia podrosły nawet o blisko 50 proc.! 

Oczywiście, nie chcąc sprowadzić na siebie krytyki prezesa NBP Adama Glapińskiego (który uważa patrzenie tylko na wzrost cen za "nieuczciwe i głupie") czym prędzej pędzę z wyjaśnieniem, że jednocześnie w górę poszły - przeciętnie rzecz biorąc - płace w Polsce. Dość zauważyć, że przeciętne wynagrodzenie w gospodarce narodowej urosło w 2022 r. aż o 11,7 proc. (najmocniej od 23 lat!), a łącznie w latach 2021-2022 o ponad 21 proc. To nadal oznacza spadek siły nabywczej wynagrodzeń Polaków, no ale jednak dużo mniejszy niż inflacja.

Prezes Glapiński na ostatnich konferencjach prasowych regularnie pokazuje wykres, z którego wynika, że Polacy za swoje płace mogą kupić tyle samo co w połowie 2021 r., więc "to żadna katastrofa, że ludzie nie mają co jeść" i "bez przesady" (słowa z kwietniowej konferencji).

embed

Katastrofy rzeczywiście nie ma, choć wzrost ubóstwa (w tym skrajnego) jest bardzo możliwy, według najgorszych szacunków Banku Światowego nawet i do stanu z 2015 r. Rok 2015 r. jest nieprzypadkowy, bo taką cezurę przyjmuje także prezes Glapiński, wyliczając m.in., że płace realne (czyli po uwzględnieniu inflacji) i tak są o ok. 22 proc. wyższe niż w 2015 r., a płaca minimalna aż o 36 proc. - To niesamowity sukces - wyliczał szef NBP.

Jest jednak jeszcze jedna strona medalu. Przeciętne wynagrodzenie, jak sama nazwa wskazuje, to pewna średnia. Tymczasem ile osób, tyle doświadczeń i historii. Wystarczy zwrócić uwagę na badanie Randstad, w którym zapytano "Czy w 2021/2022 roku otrzymałaś/otrzymałeś podwyżkę wynagrodzenia u obecnego pracodawcy?". Twierdząco odpowiedziało 54 proc. osób. To oczywiście dużo, to najlepszy wynik w ostatnich latach. Z drugiej strony, to też oznacza, że blisko połowa pracowników podwyżki nie dostała. Pytanie dotyczyło podwyżki u obecnego pracodawcy, więc części osób wynagrodzenie mogło wzrosnąć wskutek zmiany pracy, niemniej i tak prawdopodobnie jakaś relatywnie duża część pracowników pracuje nadal za tyle samo co rok czy dwa lata temu.

embed

Ba, z tego samego badania wynikało, że spośród osób, które dostały podwyżkę, "tylko" u 26 proc. jej skala była wyższa niż 10 proc. (przypomnijmy - przy inflacji 14,4 proc. średniorocznie w 2022 r.), u ponad dwóch trzecich była jednocyfrowa. Warto też zwrócić uwagę, że o ile otrzymanie podwyżki zadeklarowało "aż" 63 proc. pracowników etatowych, o tyle np. wśród osób z umowami zlecenie i o dzieło też odsetek wyniósł tylko 30 proc.

embed

Warto też zauważyć, że tempo wzrostu płac silnie zależy od branży (np. w edukacji w 2022 r. urosły przeciętnie tylko o ok. 6 proc., a w górnictwie o niemal 23 proc. - według danych GUS) i stopnia jej uzwiązkowienia, sektora (publiczny czy prywatny) czy w końcu stanowiska.

Z badań tego samego Randstadu wynikało także pod koniec 2022 r., że więcej Polaków decyduje się na nadgodziny czy prace dorywcze. Trudno podejrzewać, że robią to z pasji do pracy - chyba że szewskiej pasji, gdy widzą, że budżet domowy przestaje się domykać.

Oczywiście, w międzyczasie mieliśmy obniżkę (dla większości osób) podatku PIT, tarcze antyinflacyjne, a m.in. emerytury, renty czy płaca minimalna wyraźnie wzrosły (przede wszystkim dlatego, że rząd jest ustawowo zmuszony je podnosić przynajmniej o prognozy inflacji - proszę nie dać się zwieść bajkom o jakiejś szczególnej hojności rządu!). A mimo to w przygniatającej większości nie poskutkowało to zmniejszeniem wagi tematu inflacji w społeczeństwie - skoro prawie wszyscy tym żyją. Co więcej, badania wskazują, że inflacją żyją także ci, którzy wcale na niej nie stracili - co może sugerować, że to temat kulturowy, społeczny, może medialny, nie tylko sprowadzający się do kwestii siły nabywczej.

Wartość oszczędności szybko topnieje

Warto na temat inflacji spojrzeć nie tylko od strony bieżących wydatków i dochodów, ale także oszczędności. Inflacja sprawia, że ich wartość topnieje w rekordowo szybkim tempie. A mówimy przecież nie tylko o oszczędnościach np. emerytalnych dzisiejszych 30-40-latków (oni mają jeszcze dużo czasu na odrabianie realnych strat), ale też np. dorobku życia dzisiejszych 60, 70 czy 80-latków (którzy raczej już strat pracą nie odrobią, a dodatkowo agresywnie inwestować już nie powinni).

Już od kilku lat bezpieczne lokaty bankowe przynosiły realne straty, choć dość niewielkie (czyli przeciętnie oprocentowanie było ciut niższe od inflacji), ale w latach 2021-2022 doszło tu do zapaści. Lokaty roczne założone w ostatnich miesiącach 2021 r. dawały po blisko 15 proc. realnych strat - były zakładane przy jeszcze mikroskopijnych oprocentowaniach, a odsetki były wypłacane przy ok. 16-18-procentowej inflacji rok do roku.

embed

Inflacja zmieniła reguły gry

Tych aspektów inflacji jest oczywiście całe mnóstwo, na jeszcze inny zwraca uwagę w rozmowie z Gazeta.pl dr Michał Możdżeń, ekonomista związany z Uniwersytetem Ekonomicznym w Krakowie. Wskazuje, że generalnie tak wysoka inflacja silnie zmienia gospodarczy "obraz gry". W największym skrócie - bogaci zarabiają jeszcze więcej, bezbronni zaś znacznie więcej tracą. Dotyczy to nie tylko osób "fizycznych", ale też mniejszych biznesów, które zostały dobite przez rosnące ceny gazu czy prądu - nawet mimo wsparcia rządu.

Widać dystrybucję od słabszych do mocniejszych, szczególnie w stronę dużych firm, które mają kontrolę nad łańcuchami dostaw czy rynkami zbytu. Mówię nie tylko np. o Orlenie, ale też choćby sieciach handlowych. Pewnie grupy mogły się zabezpieczać przed niepewnością, jaką wywołuje inflacja, a inne na tym traciły

- komentuje Możdżeń. Zwraca uwagę, że to samo zadziało się na rynku pracownika.

Ci, którzy najwięcej zarabiali, przeciętnie rzecz biorąc, dostają podwyżki zbliżające się do inflacji. Najgorzej mają pracownicy mniej zarabiający. Dość powiedzieć, że gdyby nie Polski Ład, to podwyżka płacy minimalnej w 2022 czy 2023 r. inflacji by nie wyrównała

- wylicza ekonomista. 

Dr Michał Możdżeń to jeden z "orędowników" pojęcia tzw. spirali marżowo-płacowej - wskazującego, że za część inflacji w Polsce (i zresztą nie tylko) odpowiada wzrost marż firm. Coraz więcej mówi się o tzw. greedflation ("inflacja chciwości"), czyli tym, że inflację napędzały korporacje - bo mogły w miarę swobodnie podnosić ceny dużo powyżej kosztów.

Kilka miesięcy temu dr Możdżeń opublikował w mediach społecznościowych symptomatyczny wykres. Wynika z niego, że w latach 2021-2022 udział płac w PKB znacząco spadł. 

Pracownicy zupełnie przegrali walkę o podział wartości dodanej, podczas gdy firmy są w coraz większym stopniu (!) odpowiedzialne za wzrost cen (...) Dekompozycja wzrostu cen w produkcji przemysłowej pokazuje, że w ostatnim kwartale 85 proc. korzyści ze wzrostu cen trafiło do przedsiębiorstw! 

- pisał ekonomista.

Słowem - mimo utyskiwań części pracodawców dotyczących wzrostu kosztów pracy, co do zasady praca w Polsce w ostatnich latach potaniała. W rozmowie z Gazeta.pl Możdżeń obawia się, że mimo rychłego powrotu przeciętnych płac do realnego wzrostu, nie wrócą do trendu sprzed 2021 r.

Będzie trochę lepiej

Wszystko wskazuje, że jeżeli chodzi o inflację - czyli tempo wzrostu cen - najgorsze za nami. Podkreślam, że chodzi o tempo wzrostu cen, a nie ich poziom - ten nie spadnie (oczywiście przeciętnie rzecz biorąc, bo część towarów i usług może potanieć). Ceny zostały wyniesione błyskawicznie na nowe pułapy i to jest już nowa rzeczywistość, powrotu do przeszłości nie będzie.

Z prognoz ekonomistów - nie tylko NBP, ale też banków i think-tanków z różnych stron gospodarczego krajobrazu - wynika, że inflacja będzie w Polsce spadać i zapewne już w okolicach września będzie jednocyfrowa (wobec 13 proc. w maju). Prawdą jest, że prawdopodobnie - przynajmniej takie są dziś prognozy - celu inflacyjnego NBP (2,5 proc. rocznie) nie osiągniemy przynajmniej do 2025-2026 r., cały czas inflacja będzie podwyższona. Nie ma co przesadzać z optymizmem i nazywać taką sytuację "rajem" - jak zdarzyło się prezesowi Glapińskiego - ale mimo wszystko odczyty rzędu np. 5-8 proc. będą mniej uciążliwe te, które dochodziły już nawet do ponad 17-18 proc. 

Jednocześnie w najbliższym czasie powinny zajść dwie zmiany, które będą miały nawet większe niż tylko symboliczne znaczenie. Po pierwsze, roczne tempo wzrostu wynagrodzeń powinno znów stać się wyższe od inflacji. Słowem, przynajmniej przeciętnie rzecz biorąc Polakom znów pensje zaczną rosnąć nie tylko nominalnie, ale też realnie.

Po drugie - niektóre depozyty bankowe zaczną pokazywać nawet realne zyski. Według danych NBP średnie oprocentowanie lokat to już ok. 5-6 proc., a da się znaleźć i oferty na 7, 8 czy nawet 10 proc. Innymi słowy - dziś zakładane lokaty w końcu albo całkiem pokonają inflację (dadzą więcej odsetek niż w międzyczasie zjadła inflacja z wartości ulokowanych środków) albo będą blisko tego zwycięstwa. To mimo wszystko ważny sygnał, że w końcu oszczędzanie się opłaca. Oczywiście w walce z inflacją nie będzie to kluczowe wydarzenie, ale mimo wszystko ważne - gdy pieniądze z rynku będą "ściągane", a nie wydawane na konsumpcję wobec bezsensu ich odkładania.

Więcej o: