Jarosław Urbański*: Najpierw pozbądźmy się mitu: nie od zawsze Polska kurami stała, choć do tego się nas przekonuje. Jeżeli wgłębimy się w historię, to odkryjemy, że drób nigdy nie był znaczącym elementem naszej gospodarki wiejskiej. Nie da się tego policzyć z całą pewnością, bo nie ma wystarczających źródeł, ale chłopi prawdopodobnie posiadali tylko małe stada ptaków.
Już nawet 10 kur potrzebowało sporo pożywienia, bo trzeba je było wykarmić przez pół roku. W okresie zimy kury rywalizowały np. z bydłem, które pełniło o wiele ważniejszą rolę w przetrwaniu gospodarstwa - zapewniało obornik i siłę pociągową. Upadek krowy był tragedią, pojedynczą kurą nikt się nie przejmował. Tak jest zresztą do dziś.
Na przełomie XIX i XX wieku wraz z drugą rewolucją przemysłową i wprowadzeniem nowoczesnych rzeźni oraz automatycznych linii ubojowych. Zaczęto wtedy szukać surowca, który można by w takim miejscu optymalnie wykorzystać. Z krową nie było łatwo.
Tak. Ale już martwa świnia dawała się łatwo rozebrać na fragmenty. To zmieniło zasady gry. Sukces był tak zauważalny, że szybko znaleźli się naśladowcy.
Henry Ford do tego stopnia zafascynował się nowoczesnymi rzeźniami, że odwrócił proces, który zaobserwował przy linii ubojowej i zbudował linię montażową samochodów.
Udało się, tak samo jak ze świniami, bo masowa produkcja drastycznie zmniejszała koszty. Wcześniej ktoś taki jak Ford - ale także szef rzeźni - potrzebował wykwalifikowanego pracownika, w zasadzie rzemieślnika. Po automatyzacji pracę mógł wykonywać praktycznie każdy. W dodatku dało się obliczyć, ile czasu będzie potrzebował na proste czynności. To prowadzi nas do obalenia kolejnego mitu: największym wynalazkiem epoki industrialnej wcale nie była produkcja samochodów, tylko zabijanie zwierząt na masową skalę.
W Polsce funkcjonuje już ok. 2 tys. wielkoprzemysłowych ferm kur Dane: Ministerstwo Rozwoju Rolnictwa i Rozwoju Wsi
Zaraz do nich dojdziemy. Powstały silniki, a więc siła pociągowa zwierząt straciła na znaczeniu. To samo stało się z obornikiem, bo nauczyliśmy się produkować sztuczne nawozy. Sztuczne materiały przejęły funkcję skór. Okazało się więc, że zwierząt potrzebujemy głównie po to, żeby je zjadać.
I tutaj pojawiają się kurczaki. Ich masowy chów rozwinięto w latach 20. i 30. XX wieku. Był jeszcze tańszy i wygodniejszy do zautomatyzowania na wszystkich etapach przetwórstwa niż w przypadku świń. Wyniki szokowały już na poziomie hodowli. Tak mało karmy, tak dużo mięsa! Potem podkręcono wydajność jeszcze bardziej, wyhodowując specjalne gatunki. Brojler daje tyle mięsa, że pod koniec życia ledwo może się podnieść.
Czytając opracowania dotyczące chowu kurczaka, można odnieść wrażenie, że to surowiec idealny, perpetuum mobile produkcji przemysłowej. Czekam tylko, aż kiedyś przeczytam, że po raz pierwszy kurczak dał więcej mięsa niż zjadł karmy.
Kurczaki w wielu krajach przejmują ich rolę, bo są po prostu najtańsze. Potrzebują najmniej wody, najmniej jedzenia, ich produkcja emituje najmniej gazów cieplarnianych.
Gdybyśmy jedli tyle mięsa, co w XIX wieku, to może byłoby to ze społecznego punktu widzenia lepsze. Ale potanienie mięsa spowodowało, że jego konsumpcja na głowę wzrosła kilka razy. Przybyło też ludności. Nastąpił szybki wzrost chowu i produkcji. Tu pojawia się dysonans - Polacy ciągle chcieliby, żeby w jednej hodowli przebywało góra 10 tysięcy kur. Najlepiej mniej, jak u babci na wsi, przy zagrodzie. Tymczasem ogromne kurniki lokalizowane są obok siebie, panuje w nich niewyobrażalny tłok, na jednej działce w ciągu roku potrafi przebywać milionów brojlerów czy niosek. Tak ogromna koncentracja wielu zwierząt przeszkadza sąsiadom ferm. Zapach momentami jest trudny do wytrzymania.
Niezupełnie. Zwierzęta są skoncentrowane, ale w swojej masie ich nie ubywa. Odchodów jest tyle samo, a nawet więcej, bo rośnie wydajność każdej hodowanej sztuki. Natomiast cykle produkcyjne ulegają skróceniu. Potrzebna jest pasza, powstają monokultury, jak np. obszary zdominowane przez kukurydzę. Wydłużają się łańcuchy dostaw. I tak dalej. W wielu aspektach presja na środowisko nie maleje, a rośnie.
Co do samego smrodu - nawet jeśli z jakiegoś terenu znikną zwierzęta hodowlane i ludzie zaczynają rozwijać inną działalność, to często trwa to tylko do momentu aż przychodzi inwestor i mówi, że dla bezpieczeństwa i suwerenności żywieniowej kraju musi postawić na działce obok kilka kurników.
Prawo praktycznie nie broni przed tym zwykłych ludzi, zasięg oddziaływania zgodnie z przepisami kończy się 100 metrów od działki. Choć gdy wybucha zaraza wśród zwierząt, to interesy hodowców są zabezpieczone w promieniu 10 km.
Przy tej okazji obalmy następny mit: inwestor wcale nie musi stawiać kolejnych ferm dla naszej suwerenności żywieniowej. Jemu się to po prostu opłaca, bo połowa polskiego mięsa z brojlerów, a także połowa jajek i tak idzie na eksport.
80-90 procent wołowiny idzie na eksport.
Tu sytuacja wygląda inaczej. Skoro nasze bezpieczeństwo żywieniowe zależy od ich hodowli, jak wytłumaczyć fakt, że sprowadzamy dziś aż 30 procent prosiaków do tuczu, a tylko w ciągu ostatnich lat stada loch zmniejszyły się o 2/3? Czyli jednak mamy co jeść?
Protestują, ale po pewnym czasie stają się bezradni i przechodzą na "ciemną stronę mocy", dołączając do wielkoprzemysłowej produkcji. Albo sprzedają ziemię lub ją dzierżawią. Koncentracja ziemi rośnie, małe i średnie gospodarstwa (do 20 ha) odchodzą w przeszłość. Rolnicy na wsi należą już do zdecydowanej mniejszości.
Za mało mówimy o kwestiach ekonomicznych, społecznych i politycznych hodowli zwierząt. Bardzo żałuję, ale dyskusja etyczna już nie wystarcza.
U nas jest tanio i szybko. Prawo dotyczące lokalizowania gigantycznych ferm jest raczej pobłażliwe, wszystko idzie sprawnie. Na większości terenów wiejskich nie ma miejscowych planów zagospodarowania. Lub obowiązują przyjęte wiele lat temu, kiedy problem ferm przemysłowych nie był palący. Dominowała wówczas opinia, że trzeba zagwarantować swobodę działalności gospodarczej. Żeby, nie daj Bóg, jej nie ograniczyć. Mamy też tanią siłę roboczą, nie tylko w kurnikach, ale również w ubojniach i transporcie. W dodatku posiadamy duży rynek wewnętrzny, a Unia stoi dla naszego mięsa otworem. Jakąś rolę pełni też pewnie tradycyjne myślenie o Polsce jako o peryferyjnym kraju produkującym wyroby rolnicze. Kiedyś zboże, potem szynkę, dziś drób.
Do małych kieszeni nie trafia prawie nic, a nawet się je opróżnia. Stawianie ferm jest nieopłacalne dla lokalnych budżetów, bo właściciele nie płacą za dużo podatków, z których żyją gminy. Dziś to głównie PIT.
Na zautomatyzowanych i skomputeryzowanych fermach zatrudnienie jest minimalne. Zniszczeniu ulegają za to miejscowe drogi. Zaczyna śmierdzieć. Pojawiają się plagowe ilości insektów i gryzoni. Nikt nie chce do takich miejsca przyjeżdżać, budować domów, a nieruchomości tracą na wartości o 30 proc., a czasami nawet o połowę.
Nawet jeżeli produkcję prowadzi jakaś spółka, do kasy gminy nie trafia też podatek CIT, bo właściciel fermy płaci go tam, gdzie zarejestrował firmę. Co do budżetu centralnego, to sytuacja może wygląda lepiej, bo pojawia się VAT.
Właśnie, że niekoniecznie. Hodowla jest na granicy opłacalności. Pieniądze można zarobić tylko przy dużej skali, łącząc szereg rodzajów działalności od chowu, przez transport, po przetwórstwo i produkcję pasz. Jedni trzymają się specjalizacji, inni poszerzają asortyment – produkowali mięso drobiowe, przejmują jakiś lokalny zakład produkcji wieprzowej, a nawet instalują osobne linie do produkcji wegańskich parówek czy kabanosów. Rynek się kurczy, koncentrując w rękach kilku wielkich graczy. Coraz większe wpływy mają zagraniczne firmy.
I oczywiście najlepiej byłoby, gdyby kury zabijać przy samym kurniku. Idealnie, żeby same się utuczyły i weszły do ubojni. Żeby wszystkie były takie same - o identycznej wadze i wyglądzie. A jeśli już chorują, to koniecznie na to samo, bo chcielibyśmy im podawać tę samą chemię, antybiotyki, hormony, ku chwale optymalizacji. Nie można przecież traktować każdej kury osobno, to się nie opłaca. Z nowych badań dra Jerzego Kupca wiemy, że tych środków jest masa, również niedozwolonych. Płyną rzekami obok ferm.
Coś tu nie gra. Jedne kontrole stwierdzają, że zaniedbania dotyczą mniej niż procenta zwierząt. Inni badacze stwierdzają - że to 30, a nawet 60 procent.
Cały przemysł mięsny w Polsce, nie licząc rybnego, to blisko 72 miliardy złotych rocznej sprzedaży. Trzy razy więcej niż węgiel kamienny i brunatny. Mniejszą sprzedaż mają producenci samochodów osobowych czy komputerów, choć to z nimi się chętniej utożsamiamy.
Wolimy rajcować się nowym telefonem niż wielkoprzemysłową hodowlą, która wkracza w kolejne fazy automatyzacji. Zresztą nikt nie wymaga od nas zachwytów, bo jakby to niby miało wyglądać? Nikomu nie zależy, żeby współczesny kapitalizm reklamować jako przerób obornika i gnojowicy.
Ale z ekologicznego punktu widzenia to jest wielkie wrakowisko. Emisja CO2, masa odpadów sztucznych, zużytej elektroniki itd. W rolnictwie "wrakowisko" mamy na każdym etapie. Mnóstwo kurczaków ginie już w wylęgarni, a każdego dnia umierają kolejne. Marnotrastwo tego procesu jest gigantyczne. Ale nas to nie interesuje, bo to nie są ssaki. Podobnie, a nawet jeszcze gorzej, odnosimy się do ryb.
Zaryzykuję hipotezę, że ogrom tej produkcji wpisuje się w wizję polityczną, pomysł na Polskę, a w każdym razie polską wieś. Jeśli nie będziemy masowo hodować zwierząt, to co zrobimy? Jak siebie wymyślimy?
To lata ciężkiej pracy, potrzebna jest strategia na dwie dekady, a wybory są tej jesieni.
Idźmy dalej: wiemy już, że produkcja mięsa jest nieładna dla oka i nosa. Dlatego zaprzeczamy, że istnieją jakieś koszty eksternalizowane, czyli takie, których nie ponosi ferma przemysłowa, ale państwo, samorządy czy wspólnoty lokalne i podmioty prywatne.
Przemysł mięsny mięsny ma duży obrót i niewielką rentowność. W wielkich firmach przetwórczych to 3-4 proc. W mniejszych - czasami nawet mniej niż 2 proc. Podobną rentownością mają fermy przemysłowe. Jeżeli sprzedaż przetwórstwa mięsnego wynosi blisko 72 mld zł, dwa procent daje nam 1,44 mld - mniej więcej tyle zarobili wszyscy producenci mięsa w Polsce. Podobnie hodowcy. A w samym tylko 2021 r. na zwalczanie chorób zakaźnych zwierząt oficjalnie wydano 1,1 mld zł. Gdyby hodowcy musieli za to zapłacić, to by zbankrutowali.
Państwo. Tylko między 2019 a 2022 r. z powodu ptasiej grypy trzeba było zabić w Polsce 18,5 mln kurczaków. Zdecydowanie najwięcej w 2021 r. Jeśli to się powtórzy w tym roku, to zaczniemy patrzeć na ptasią grypę jak na chorobę sezonową.
W 2017 r. dotknęła ona szczególnie województwo lubuskie. Mój kolega, który prowadził zajęcia dla żołnierzy, usłyszał od nich historię, jak zostali wezwani na fermę indyków.
Tysiące martwych ptaków leżało tam od kilku dni, nikt nie wiedział, co z nimi zrobić, postanowiono więc zadzwonić po wojsko. To prawdopodobnie nie były koszty Urzędu Wojewódzkiego, więc realnych kosztów nigdy nie poznamy.
Istnieją obliczenia, z których wynika, że w takich przypadkach oficjalne ponoszone koszty to tylko 1/5 wszystkich.
Na przełomie 2016 i 2017 r. - w sumie trochę ponad milion.
Kopano doły i grzebano kurczaki w ziemi.
Nie tylko o to chodzi. To by oznaczało, że hodowcy musieliby się przyznać, że zagrożenie jest realne.
Ale oni obarczają winą człowieka. Promują swoje fermy jako całkowicie sterylne. Jeśli pojawia się epidemia - właściwie powinniśmy powiedzieć epizootia - to ktoś musiał ją przynieść do środka. Nie wspominają, że odchody zwierząt pełen patogenów jako nawóz rozrzucają po okolicznych polach. Potem to zasycha i jest przenoszone przez wiatr na dziesiątki, a czasami setki kilometrów.
Do czynienia z ptakami ma również kierowca, który wiezie je do ubojni - 50, 100 i więcej kilometrów. Potem być może ma inną dostawą, 200 km dalej, a potem wraca do domu. Takich kierowców i ich pomocników są tysiące. Kontakt ze zwierzętami ma tysiące weterynarzy. Do tego 100-200 tysięcy rolników.
Na fermach pracuje 50 tysięcy pracowników najemnych. W przetwórstwie jeszcze więcej - 120 tysięcy. Przy drobiu połowa to Ukraińcy, którzy często nie znają swoich praw. Wszystkimi nimi się pomiata i płaci im grosze.
I to ci pracownicy mają być strażnikami bioasekuracji przestrzegającymi wyśrubowanych norm?
Są skrajne obliczenia, że w sensie epidemiologicznym to może być nawet 1000 km. Możliwości przenoszenia patogenów są ogromne. Musimy przestać myśleć, że problem ma tylko sąsiednia wieś, i że w razie zarazy oddzieli się te kilkaset osób jakąś wyimaginowaną strefą buforową.
Dziś to już nie szpitale są największym źródłem antybiotykoodpornych bakterii, ale wielkoprzemysłowe fermy zwierząt.
Że bioasekuracja jest znakomita, fermy szczelne, żaden robak się nie prześlizgnie, a pracownicy dbają o najwyższą jakość. Za najniższą krajową. A potem ładują te zwierzęta na przyczepy i wiozą przez pół Polski.
Właściwie to nikt.
Duże zakłady przetwórstwa mięsnego są bardzo rzadko zlokalizowane w większych miastach, w których istnieją silne związki zawodowe. Najczęściej ubojnie funkcjonują na peryferiach.
Jeszcze gorzej jest wśród pracowników rolnych, których uzwiązkowienie jest bliskie zeru.
Hodowla wielkoprzemysłowa jest źródłem wysokozjadliwych wirusów, które mogą łamać bariery gatunkowe i przenosić się na człowieka. Zdarzały się przypadki, np. w 2009 r. w Meksyku, gdy w trakcie świńskiej grypy rosła śmiertelność dzieci i młodzieży. Ale trudno dowieść, że te zdarzenia są ze sobą ściśle związane, bo wirus szybko mutuje. Trzeba by sprawdzić go od razu, na fermie. Ale wtedy w Meksyku właściciele nie wpuścili do środka służb i badaczy. Takie sytuacje powtarzają się na całym świecie.
Oprócz epidemii? Protestów społecznych. A tych w Polsce przybywa każdego dnia, przez ostatnie kilkanaście lat było ich ok. 900 w ponad 500 miejscowościach. Potrzeba jednak zmiany w prawie, która pomogłaby obywatelom uchronić się przed sąsiedztwem ferm, bo na razie często są bezbronni.
*Jarosław Urbański – socjolog, działacz Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Autor m.in. książki "Społeczeństwo bez mięsa. Socjologiczne i ekonomiczne uwarunkowania wegetarianizmu" (2016), a także licznych artykułów naukowych i publicystycznych. Jeden z założycieli Zachodniego Ośrodka Badań Społecznych i Ekonomicznych, gdzie publikuje raporty na temat zagadnień związanych z przemysłową hodowlą zwierząt.
Napisz do autora:
dominik.szczepanski@agora.pl