mBank planuje do połowy 2023 r. zaoferować wszystkim "swoim" frankowiczom ugody. Kredytobiorcy mają oczekiwać na kontakt ze strony banku. Warunki zaproponowane przez bank to przewalutowanie kredytu na złote oraz stałe oprocentowanie (przez pięć lat) na poziomie 4,99 proc. Bank przekonuje też, że umorzy część kapitału do spłaty, ale nie zdradza jaką. Pisze, że "warunki umorzenia będą ustalane indywidualnie i będą podlegać negocjacjom" i nie chce puścić pary z ust w sprawie większych szczegółów.
Ugody swoim klientom oferuje także m.in. ING Bank Śląski, Bank Millennium czy PKO BP. Największy polski bank ostatnio raportował, że zawarł już ponad 18 tys. ugód. Taką decyzją kończy się niemal trzy czwarte spraw przed Sądem Polubownym przy KNF.
Ugody są dla banków pewnym ratunkiem, bo spraw "frankowych" w sądach przybywa. Według danych portalu Business Insider Polska, na koniec czerwca br. było ich ok. 95 tys., czyli mniej więcej jedna czwarta liczby czynnych kredytów "frankowych". Z kolei Bankier.pl zauważał, że - również na koniec drugiego kwartału br. - wartość przedmiotów sporu we wszystkich bankach przekroczyła 20 proc. wartości portfela kredytów "frankowych" (a np. w mBanku nawet 50 proc.).
No właśnie - a jeśli ktoś jeszcze nie poszedł ze swoim kredytem "frankowym" do sądu, to co powinien zrobić? Czym prędzej szukać kancelarii? Czekać na telefon z banku z ofertą ugody?
Iść do sądu czy na ugodę?
W dylemacie "iść do sądu czy na ugodę" - biorąc pod uwagę wyłącznie możliwe do wyciśnięcia korzyści - wybór jest tylko jeden. Iść do sądu. Tam, z wysokim prawdopodobieństwem, sprawa zostanie wygrana (szczególnie, jak mówi nasz rozmówca - prawnik "frankowy" - w największych miastach, np. Warszawie, Krakowie czy Katowicach). Zwykle tym zwycięstwem jest unieważnienie umowy. To znacznie lepsza opcja niż dalsza spłata kredytu - czy to "frankowego", czy złotowego po zawarciu ugody. Różnica mogą iść nawet w setki tysięcy złotych.
Po unieważnieniu umowy frankowicz uwalnia się od kredytu. W największym skrócie, strony zwracają sobie to, co dotychczas sobie poprzelewały - czyli np. jeśli bank pożyczył 300 tys. zł, a w ratach klient zapłacił już 350 tys. zł, to bank powinien mu oddać 50 tys. zł. To oczywiście bardzo duże uproszczenie, bo dochodzą ewentualne kwestie odsetek, rozważania dotyczące przedawnień roszczeń itd., niemniej generalnie i co do zasady tak to wygląda.
Na końcu drogi sądowej majaczy rajski widok, ale jednak aby tam dojść, trzeba trochę przejść. Kosztuje ona sporo czasu, nerwów i, nie ma co kryć, pieniędzy. Jeśli chodzi o czas, to wiele zależy m.in. od sądu. Nasz rozmówca zdradza, że w skrajnych przypadkach w drugiej instancji są obecnie sprawy nawet z 2016 r. Choć oczywiście zdarza się, że wyrok w pierwszej instancji jest już nawet po niespełna roku. Generalnie dłużej czeka się w "zakorkowanej" sprawami Warszawie oraz w mniejszych sądach rejonowych.
Czasem udaje się uzyskać na czas procesu zabezpieczenie polegające na tym, że kredytobiorca nie musi spłacać rat - acz niestety dla kredytobiorców nie jest to standard. Rozwiązanie to jest szczególnie praktykowane przez sądy w sytuacji, gdy kredytobiorca spłacił już równowartość pożyczonego kapitału i w obliczu bardzo wysokiego prawdopodobieństwa wygranej w procesie kolejne płacone raty po prostu powiększają kwotę, którą bank później musiałby zwrócić. Nasz rozmówca mówi, że sądy przystają na takie zabezpieczenie także w przypadku spraw przeciw Getin Noble Bankowi, który de facto jest już bankiem-wydmuszką.
Do tego dochodzą koszty. Tu znów wiele zależy od sprawy, a także od cennika kancelarii prawniczej i umowy z nią. Zwykle idą w kilka-kilkanaście tysięcy złotych (opłaty sądowe, koszty kancelarii, w tym czasem premia za sukces jako procent od wartości sporu), w raczej skrajnych przypadkach w kilkadziesiąt.
Do tego dochodzą nerwy - związane nie tylko z czasem trwania całej sprawy, ale też tym, że banki nie dają za wygraną. Potrafią napsuć w sądzie krwi, choćby - to ich popisowy "straszak" - pozwami o tzw. zwrot kosztów korzystania z kapitału. Banki, wspierane przez KNF, wychodzą z założenia, że skoro klient przez kilkanaście lat dysponował pieniędzmi pożyczonymi im przez bank, to powinien za tę możliwość zapłacić. Sądy każą im się pukać się w głowy, ale co się frankowicz nastresuje, to jego.
Banki i frankowicze oczekują na wyrok TSUE właśnie ws. kosztów korzystania z kapitału, który będzie kluczową wskazówkę dla sądów krajowych. Jeśli potwierdzi dotychczasową dominującą linię sądów, banki będą tym bardziej "ugotowane". Wyrok miał zapaść 12 października br., ale jednak poznamy go dopiero w 2023 r.
W każdym razie sądowa droga rozwiązania problemu frankowego jest zdecydowanie najkorzystniejszą. To nie ulega wątpliwości. Ale jednak swoje kosztuje, i nie jest tu mowa wyłącznie o pieniądzach. Sami prawnicy "frankowi" wskazują, że nie we wszystkich ich klientach jest determinacja, aby tą drogą iść. A bez niej współpraca z takim klientem to droga przez mękę.
Ugoda to kompromis nie tylko z bankiem, ale też z samym sobą. To droga znacznie prostsza, ale i nieoferująca w efekcie takich fajerwerków jak złapanie się z bankiem za łby. Zresztą też nie oszukujmy się - gdyby banki wygrywały w sądach z frankowiczami sprawę za sprawą, nie przychodziłoby im do głowy zgłaszać się do klientów z ofertami ugód.
Idziemy na ugodę z bankiem. Na co uważać?
Jeśli ktoś nie chce iść z bankiem do sądu, ma dwie opcje - albo spłaca kredyt "po staremu" albo idzie na ugodę. Ścieźki ugód też są dwie - albo w Sądzie Polubownym przy Komisji Nadzoru Finansowego (przy udziale mediatorów tego organu) albo po prostu np. w oddziale banku na linii bank-klient, bez udziału innych "stron".
Co daje ugoda z bankiem? Warunki są bardzo różne - zależą od banku, szczegółów kredytu, w jakimś stopniu (choć nie olbrzymim) od przebiegu negocjacji. Generalny "model" jest jednak taki, że po ugodzie kredyt "frankowy" staje się standardowym kredytem w złotych. Klient uwalnia się więc od ryzyka walutowego - od teraz nie będzie już musiał śledzić kursu franka, od którego zależy nie tylko poziom raty, ale i saldo zadłużenia.
W zależności od banku, klient może uzyskać też częściowe uwolnienie się od ryzyka stopy procentowej. O ile kredyty frankowe są zwykle oprocentowanie formułą zmienną - marża plus rynkowa stawka SARON (która ostatnio rośnie - z -0,70 proc. w połowie czerwca do 0,08 proc. obecnie), o tyle np. mBank w ogłoszonej kilka dni temu ofercie ugód oferuje oprocentowanie 4,99 proc. stałe przez pięć lat. Acz oczywiście wiele zależy tu od konkretnego banku i negocjacji z nim, bywają też oferty z oprocentowaniem zmiennym, co w obliczu wciąż rosnących stóp i niepewności co do ich poziomu w najbliższych latach jest dodatkowym czynnikiem ryzyka.
Z oprocentowaniem zawsze jest trochę "na dwoje babka wróżyła" - dziś stopy są wysokie i raczej z ryzykiem do dalszych podwyżek, więc oprocentowanie 4,99 proc. od mBanku w porównaniu z np. 9-10 proc. (WIBOR 3M 7,61 proc. plus marża ok. 1,5-2,5 proc.) jest niezwykle atrakcyjne. Ale czy tak będzie też za pięć lat - tego nikt nie wie.
Trzecią rzeczą, którą daje ugoda z bankiem względem pozostawienia kredytu "frankowego" po staremu, jest redukcja części zadłużenia. Na kluczowe pytanie "ile?" odpowiedź niestety znów brzmi "to zależy" - m.in. od banku i jego podejścia, ale też kursu franka, przy którym przed laty zaciągnięty został kredyt "frankowy".
To daje ugoda. Ale jest też coś, co bezlitośnie odbiera - to możliwość procesowania się z bankiem w przyszłości. Ugoda jest dla tych, którzy są przekonani, że nie chcą i nie będą chcieć poskarżyć się w sądzie na swój kredyt "frankowy". Jeśli frankowicz nie jest tego pewien - pod żadnym pozorem nie powinien podpisać ugody!
Dlatego gdy pytamy prawnika "frankowego" o uniwersalne porady dla osób, które planują zawrzeć z bankiem ugodę, od razu słyszymy "dać sobie czas".
Radzę nie działać pod wpływem impulsu, tylko bardzo dokładnie wszystko przemyśleć i przeanalizować. Poza tym dopytywać bank o każdy szczegół. Nie ma pytań, których nie można zadać. Radziłbym też zażądać od banku szczegółowych wyliczeń - symulacji tego, jak będą wyglądały spłaty na nowych warunkach - żeby dokładnie zobaczyć, ile ten kredyt będzie kosztował teraz, a ile w przyszłości, i porównać to sobie z obecnymi warunkami
- słyszymy. Prawnik dodaje, żeby nie mieć skrupułów przed niepodpisaniem warunków ugody czy aneksu do umowy nawet, gdy rozmowy z bankiem były już bardzo zaawansowane.
Ugoda z bankiem też nie jest zawierana błyskawicznie - często proces trwa kilka-kilkanaście tygodni. Ale to jednak nie kilka lat sprawy w sądzie.
Ewentualne ugody oferowane są rzecz jasna wyłącznie klientom, którzy jeszcze nie spłacili całkowicie kredytu. Po spłacie wciąż można wysuwać wobec banku roszczenia, ale jednak są one do wyegzekwowania wyłącznie na drodze sądowej.
Pozostaje jeszcze ostatnie pytanie - czy jeśli kategorycznie odpuszczamy ścieżkę sądową, to czy iść na ugodę z bankiem czy spłacać kredyt "frankowy" po staremu.
Tu znów niestety uniwersalna odpowiedź na pytania czy i ile można zyskać na ugodzie nie istnieje. Zależy to od mnóstwa kwestii - m.in. warunków kredytu "frankowego" (kiedy został zaciągnięty, przy jakim oprocentowaniu, na jaką kwotę i okres itd.) oraz warunków przewalutowania. Niektóre kancelarie frankowe oferują kalkulatory internetowe, które pomagają podjąć takie decyzje.
Z pewnością wielką korzyścią jest spadek zadłużenia. Tak jak wspomniano, przy ugodzie banki redukują kapitał do spłaty. Czasem jest to przewalutowanie po kursie dużo niższym od rynkowego, czasem po przeliczeniach dla alternatywnej sytuacji, gdyby kredyt "frankowy" od razu był zaciągnięty jako standardowy złotowy. Być może jakieś banki mają jeszcze jakieś inne algorytmy.
Ten spadek zadłużenia jest o tyle kluczowy, że wielu frankowiczom to właśnie zadłużenie bardziej spędza sen z powiek niż wzrost rat., Bywa, że po kilkunastu latach spłaty kredytobiorca wciąż jest bankowi winien w przeliczeniu na złote więcej, niż pożyczył. To problem m.in. przy sprzedaży mieszkania, bo środków mogłoby nie wystarczyć na całkowitą spłatę kredytu (choć oczywiście zapewne wartość nieruchomości w tym czasie też wzrosła).
Dość zauważyć, że jeśli ktoś zaciągnął 30-letni kredyt "frankowy" w sierpniu 2008 r. (gdy kurs franka nawet spadł poniżej 2 zł) na 300 tys. zł, to dziś - po ponad 14 latach spłaty - w przeliczeniu na złote jest winien bankowi... ponad 400 tys. zł. Wszystko dlatego, że - owszem - saldo zadłużenia we frankach wraz z każdą ratą spada, tylko ta kwota przemnożona przez ponad 4,70 zł, ile dziś kosztuje frank, daje taką różnicę.
Poniżej dwie tabele z przykładowymi wyliczeniami zadłużenia i raty przed i po ugodzie. Tak jak napisaliśmy, należy je jednak traktować wyłącznie poglądowo. Wszystko zależy bowiem od indywidualnej sytuacji (kiedy został zaciągnięty kredyt we frankach, na jakich warunkach itd.) oraz ofert banku w zakresie odwalutowania (m.in. jak zostanie wyliczone nowe saldo zadłużenia oraz na jakich warunkach miały być spłacane odwalutowany kredyt).
Jak widać, z całą pewnością po zawarciu ugody z bankiem bardzo wyraźnie spadnie saldo zadłużenia. Należy oczekiwać, że również rata odwalutowowanego kredytu będzie niższa - co wynikałoby z drastycznego obniżenia kwoty kredytu i/lub preferencyjnego oprocentowania.
W skrajnym przypadku można sobie wprawdzie wyobrazić, że rata byłaby wyższa - jeśli bank nie byłby hojny w zakresie redukcji zadłużenia, a dodatkowo kredyt byłby oprocentowany na obecnych warunkach rynkowych. Ale też trudno byłoby wtedy oczekiwać, że taka oferta cieszyłaby się zainteresowaniem i odwodziła od myśli o skierowaniu sprawy kredytu "frankowego" do sądu.
Należy też przypomnieć, że te kalkulacje to stan na dziś. Czasy są wyjątkowo niepewne i przewidywanie poziomu stóp procentowych czy kursów walut za rok czy kilka lat to wróżenie z fusów. Może się okazać, że rata odwalutowanego kredytu kiedyś okaże się wyższa niż gdyby kredytobiorca trwał przy kredycie frankowym.