Jak wynika z oficjalnych danych Ministerstwa Zdrowia, w ciągu ostatnich siedmiu dni średnia liczba wykrytych zakażeń koronawirusem w Polsce to niespełna 9,7 tys. dziennie.
Według rządowej "rozpiski" z listopada, jesteśmy blisko zejścia do niższego progu bezpieczeństwa - w którym wszystkie powiaty byłyby żółtą strefą, a tylko wybrane (z najgorszą sytuacją epidemiczną) czerwone. W praktyce oznaczałoby to, że mogłyby się np. odbywać wesela do 50 osób, otwarte byłyby restauracje, kina, teatry, sklepy, hotele czy siłownie, a w szkołach odbywałaby się nauka hybrydowa.
Tymczasem rząd nie tylko obostrzeń nie znosi, ale wręcz je przedłuża i zaostrza. Obecne restrykcje potrwają przynajmniej do 17 stycznia, a dodatkowo od 28 grudnia ograniczony zostanie handel w galeriach handlowych i działalność hoteli, zamknięte będą stoki narciarskie, a w nocy z 31 grudnia 2020 r. na 1 stycznia 2021 r. obowiązywać będzie zakaz przemieszczania się (w godzinach od 19 do 6 rano). Minister zdrowia nazwał to nawet "kwarantanną narodową", ale w piątek wicerzecznik PiS Radosław Fogiel stwierdził, że to określenie "nieco na wyrost".
Jak zwał tak zwał - w każdym razie jeśli ktoś ufał pięknym wykresom prezentowanym przez rząd czy szczegółowej tabeli z obostrzeniami dla poszczególnych etapów (która nagle zniknęła z koronawirusowej strony rządowej), to może czwartkową decyzją rządu być mocno zaskoczony.
Nic dziwnego, że przedsiębiorcy - m.in. z organizacji Polskie Stacje Narciarskie i Turystyczne - zarzucają wobec tego rządowi niekonsekwencję. "Trudno jest funkcjonować przedsiębiorcom w państwie, które zmienia swoje postanowienia w tak nieprzewidywalny i diametralny sposób" - czytamy w oświadczeniu PSNiT.
Na przełomie października i listopada ekipie Morawieckiego także wypominano, że jej decyzje są nagłe i chaotyczne. W odpowiedzi rząd zaprezentował więc harmonogram, w którym rozpisano, przy jakim poziomie zakażeń należy spodziewać się wprowadzania lub znoszenia kolejnych obostrzeń. Właśnie po to, by przedsiębiorcy mogli z wyprzedzeniem planować swoje działania.
Dość szybko jednak rząd zaczął traktować ten plan jak piąte koło u wozu i go obchodzić. Dostrzeżono, że jest zbyt "luźny" i zbyt optymistyczny wobec tego, jak w rzeczywistości wygląda sytuacja epidemiczna i jakie restrykcje, przy jakim poziomie zakażeń utrzymują inne kraje.
Pod koniec listopada zdecydowano, że cokolwiek by się nie działo, obecny zakres restrykcji (poza otwarciem galerii handlowych) powinien wciąż obowiązywać - przynajmniej do 27 grudnia. Zapowiedziano też ferie zimowe w jednym terminie dla całego kraju. Tymczasem liczba zakażeń właśnie spadała do poziomu, który według rządowej rozpiski oznaczał całą Polskę w strefie czerwonej (czyli m.in. otwarte kina, teatry, galerie handlowe czy szkoły dla dzieci z klas I-III).
Teraz ten sam manewr powtórzono - przedłużono obostrzenia i dołożono nowe mimo dalszego spadku liczby notowanych przypadków. Tym samym rząd otwarcie dał do zrozumienia, że wykres z progami bezpieczeństwa i tabela z restrykcjami dla nich nadaje się po prostu do kosza. Jest nieaktualna i trefna. Nie należy się nią kierować.
Od samego początku uzależnienie decyzji rządu od poziomu wykrywanych zakażeń koronawirusem budziło pewne zaskoczenie. Sam minister zdrowia Adam Niedzielski jeszcze we wrześniu, czy październiku mówił, że najważniejszym wskaźnikiem przebiegu epidemii jest liczba zajętych łóżek szpitalnych i respiratorów. Do tej listy można dołożyć jeszcze liczbę osób zmarłych - zarówno tych z wykrytym zakażeniem koronawirusem, jak i pozostałych.
Czwartkowa decyzja rządu przypieczętowała odejście rządu od traktowania liczby wykrywanych zakażeń jako wyznacznika sytuacji epidemicznej w kraju. Wydaje się, że rząd ostatecznie dał nam do zrozumienia, że dane o liczbie przypadków są po prostu niewiarygodne i niegodne zaufania, wskutek czego nie nadają się do tego, aby na ich podstawie podejmować poważne decyzje.
Wiarygodność tych danych została nadwątlona już w listopadzie, gdy Michał Rogalski odkrył, że informacje o tysiącach przypadków po prostu się zgubiły. Nie ma pewności, że wciąż to się nie dzieje - dziś jednak wskutek zakazu publikowania danych przez lokalne sanepidy niemożliwa jest społeczna kontrola statystyk epidemicznych.
Do tego mamy do czynienia w Polsce z prawdopodobnie dużą covidową "szarą strefą". To osoby, które mają objawy jak przy zakażeniu koronawirusem, ale nie chcą się testować w obawie przed formalną izolacją i kwarantanną dla domowników (aczkolwiek zwykle nakładają na siebie "samoizolację"). Te osoby wychodzą też z założenia, że w razie zaostrzenia dolegliwości i tak zostaną przetestowane w szpitalu czy karetce.
Gdy w czwartek minister zdrowia ogłaszał przedłużenie i zaostrzenie restrykcji, osoby patrzące na spadające (już bardzo powoli, ale jednak) liczby nowych zakażeń, zastanawiały się, czy rząd nie ma jakichś innych statystyk.
Prawdopodobna odpowiedź brzmi - nie. Ale obraz płynący z danych o liczbie osób zmarłych zakażonych koronawirusem czy o liczbie zajętych łóżek szpitalnych i respiratorów jest znacznie bardziej alarmujący niż to, co wskazują dane o liczbie wykrytych zakażeń. Tu skala spadków jest już dużo niższa niż w przypadku potwierdzonych przypadków.
Obciążenie systemu opieki zdrowotnej wciąż jest bardzo poważne. Liczba osób zmarłych w Polsce też wciąż jest znacznie powyżej normy. To pokazuje, że na ponowne (wyraźne) wzrosty liczby osób wymagających hospitalizacji nie możemy sobie pozwolić. Ze stricte epidemicznego punktu widzenia decyzja rządu o przedłużeniu obostrzeń (i dołożeniu kilku nowych) jest słuszna.
Jeżeli teraz rozpoczęlibyśmy marsz w kierunku trzeciej fali, a rozpoczęlibyśmy niestety nieodpowiedzialnym zachowaniem w sylwestra, ferie, (...) uzyskalibyśmy efekt niewydolnej służby zdrowia
- powiedział w piątek Wojciech Andrusiewicz, odnosząc się do zapowiedzianych przez ministra zdrowia Adama Niedzielskiego nowych obostrzeń.
Mimo stabilizacji (a wręcz delikatnych spadków) liczby nowych zakażeń, hospitalizacji, zajętych respiratorów czy osób zmarłych, rząd wie, że okres świąteczno-noworoczny zapewne poskutkuje wysypem nowych zachorowań. Niby Morawiecki i Niedzielski apelują o rozwagę do Polaków, ale raczej nie chcą się narazić drakońskimi obostrzeniami na Boże Narodzenie.
Ba, w najbliższy weekend można też spodziewać się gigantycznego ruchu w galeriach handlowych - to nie tylko ostatni weekend przed świętami, ale i przed ponownym zamknięciem wielu lokali w ramach nowych restrykcji od 28 grudnia. Sklepy stacjonarne już kuszą wysokimi rabatami.
Jednocześnie jednak nowa fala rozpoczynająca się przy kilkunastu tysiącach osób w szpitalach mogłaby być dużo gorsza w skutkach niż obecna, która zaczęła się przy około dwóch tysiącach osób hospitalizowanych, a i tak doprowadziła do dramatycznego załamania systemu ochrony zdrowia w kraju.
Logika rządu więc jest chyba taka, żeby dać teraz i na święta Polakom więcej luzu, a tuż po nich znów mocno ograniczyć mobilność - aby osoby, które zakażą się koronawirusem przy świątecznym stole, nie roznosiły go dalej.
Rząd widzi, do czego doprowadził jego brak zdecydowanych działań na początku jesiennej fali epidemii. Wówczas wyraźnie spóźnił się z obostrzeniami, co poskutkowało olbrzymią eskalacją zachorowań i paraliżem systemu opieki zdrowotnej, a w konsekwencji także bardzo podwyższoną śmiertelnością w kraju.
Teraz najwyraźniej chce zrobić nieco więcej i szybciej, by tego dramatu nie powtórzyć. Nawet kosztem poważnych problemów - a może i serii bankructw - w niektórych branżach. Dysponuje prognozami - m.in. tymi od zespołu MOCOS, w którym pracują naukowcy z Politechniki Wrocławskiej - wskazującymi, że w najgorszym przypadku możemy notować nawet po 40-50 tys. przypadków dziennie w razie poluzowania restrykcji. To dużo więcej niż w krytycznym momencie jesiennej fali.
Natomiast sytuacja przedsiębiorców znów jest nie do pozazdroszczenia - subtelnie rzecz ujmując. W listopadzie rząd dał im jasne wytyczne kiedy mogą się spodziewać zaostrzania albo luzowania ograniczeń. Potem zwyczajnie przestał się jednak do nich stosować.
Choć obiektywnie rzecz ujmując sytuacja epidemiczna rzeczywiście nie sprzyja decyzjom o znoszeniu restrykcji - trudno się dziwić, że przedsiębiorcy poczuli się wywiedzeni w pole, oszukani. Dziś znów nie mają choćby tego mikrego punktu zaczepienia, jakim były progi bezpieczeństwa i związane z nimi obostrzenia. Nie dostali żadnej informacji w zamian - czy w nadziei na otwarciu swoich biznesów teraz powinni patrzeć np. na statystyki zajętych łóżek? Respiratorów? Osób zmarłych? Znów są w punkcie wyjścia, w którym mogą się spodziewać dosłownie wszystkiego.