Ceny energii budzą ogromne emocje, a w Polsce szczególnie od kilku dni. Tuż przed weekendem Urząd Regulacji Energetyki zatwierdził nowe taryfy na gaz i energię elektryczną, zakładające solidne podwyżki - o odpowiednio średnio 54 i 24 proc. Na razie, w pierwszym kwartale przyszłego roku skalę tych podwyżek zmniejszy wprowadzona przez rząd tak zwana tarcza antyinflacyjna - choć niewykluczone, że zostanie ona przedłużona. Tak zakłada już spore grono ekonomistów, którzy jednocześnie spodziewają się, że inflacja będzie wyższa niż wcześniej zakładano, a zapewne stopy procentowe także.
Jednocześnie znów bardziej widoczna staje się narracja, prowadzona przez część polityków rządzącej partii oraz związanych z nią firm i mediów, w której podkreślana jest "wina" unijnej polityki klimatycznej. Przedstawiane informacje są częścią prawdy, w dodatku czasem mocno nieprecyzyjną, a pomijane są aspekty kluczowe dla zrozumienia sytuacji.
Na początku tygodnia wicepremier i minister aktywów państwowych (który ma pod sobą m.in. spółki energetyczne) w wywiadzie opublikowanym w "Polsce Times" i innych gazetach należących do grupy Polska Press, stwierdzał m.in., że "aż 59 proc. ceny energii stanowi koszt uprawnień do emisji CO2", a jeśli połączyć to z obowiązkami OZE i efektywności energetycznej, "dwie trzecie ceny prądu to obciążenia unijne". Mówił też, że "wysoka inflacja i wzrost cen surowców to cena za maksymalne przyspieszenie przez decydentów z Komisji Europejskiej zielonej rewolucji", choć chwilę wcześniej zauważał kwestie związane z napięciami podażowo-popytowymi w gospodarce. "Trzeba sobie jasno powiedzieć, że rosnące ceny energii to jest jeden z kosztów naszego członkostwa. Unia Europejska coraz bardziej zaostrza politykę klimatyczną" - mówił minister. Do tego dorzucał, że "obecnie grubo ponad połowa ceny energii to koszt certyfikatów CO2, które przy błogosławieństwie Komisji Europejskiej są dzisiaj przedmiotem spekulacji, stały się swoistym bitcoinem".
Minister Sasin dobrze mocno podkreśla rolę unijnej polityki klimatycznej w kryzysie energetycznym, sprawiając wrażenie zrzucania winy na Brukselę (i Berlin) za problemy polskiej energetyki. Podobnie zresztą jak nadzorowane przez niego spółki z branży, których wnioski o podwyżki taryf właśnie zostały zatwierdzone. I Tauron, i PGE, i Enea w komunikatach na ten temat pisały o roli unijnej polityki klimatycznej. Tyle że to tylko część prawdy.
Według Jacka Sasina, Polacy powinni mieć " świadomość, co rzutuje na ich rachunki za prąd". W takim razie wyjaśnijmy, jakie są to czynniki.
Faktem jest, że ceny uprawnień do emisji dwutlenku węgla rosną. Wyraźny ruch widać od mniej więcej 2019 roku - i nie jest to żadna niespodzianka, bo wzrost spowodowany stopniowym ograniczaniem podaży (czyli ilości dostępnych certyfikatów) jest wpisany w ten system. Ruch w górę przyspieszył po ogłoszeniu zaostrzenia przez Unię Europejską polityki klimatycznej - i to także nie powinno być zaskoczeniem.
Od tego należy jednak oddzielić to, co na tym rynku dzieje się w ostatnich kilkunastu tygodniach. Widać gwałtowne wzmocnienie wzrostu notowań uprawnień, choć w tym czasie żadnych nowych komunikatów dotyczących unijnej polityki klimatycznej nie było. Wydarzyło się za to coś innego. Nastąpił gwałtowny wzrost zapotrzebowania na energię i surowce energetyczne wraz z odbiciem gospodarek od pandemicznego dołka. Popyt nie nadąża za podażą - wszędzie na świecie, nie tylko w UE. Wśród drożejących surowców znalazł się gaz, którego ceny podbijane są, jak podkreśla wielu ekspertów, przez politykę rosyjskiego Gazpromu. I to w momencie, w którym trzeba napełniać magazyny na zimę. A Europa od gazu jest uzależniona - co teraz bardzo mocno widać. Wpływa też na nią sytuacja na światowych rynkach. "Ssanie" na gaz generowała ostatnio między innymi bardzo szybko odbudowująca po pandemii gospodarkę Azja, która do tego często była skłonna płacić za niego więcej niż Europa.
W związku z sytuacją gospodarczą na świecie podrożał także węgiel, a wciąż na naszym kontynencie sporo wykorzystujemy go do ogrzewania. Do tego węgiel okazał się mimo wszystko tańszym paliwem niż gaz, drożejący także z powodów geopolitycznych, spora część elektrociepłowni się na niego przerzuca. Jest to jednocześnie paliwo dużo bardziej emisyjne, więc firmy te muszą kupić więcej uprawnień do emisji, czyli zwiększają popyt na rynku przy względnie niezmienionej podaży. To podbija ceny. Obecny wzrost cen uprawnień do emisji jest niejako skutkiem kryzysu energetycznego, a nie przyczyną tego, że płacimy więcej za prąd
- podkreśla w rozmowie z Next.gazeta.pl Marcin Kowalczyk, Kierownik Zespołu Klimatycznego w WWF Polska i ekspert Koalicji Klimatycznej. Marcin Kowalczyk wcześniej przez kilkanaście lat pracował w Ministerstwie Finansów, zajmując się sprawami energii i klimatu. Był uczestnikiem i obserwatorem szczytów i negocjacji klimatycznych prowadzonych przez polityków.
Ekspert WWF podkreśla pomijaną często, a ważną kwestię: spółki nie płacą za swoje emisje w momencie, w którym ich dokonują. Rozliczają się raz w roku - za rok poprzedni. Mogą więc uprawnienia kupić w dowolnym momencie, z nawet kilkuletnim wyprzedzeniem.
Wzrost cen uprawnień od dawna zapowiadano, sam system EU ETS w końcu stworzono jako impuls ekonomiczny do transformacji energetycznej, czyli odchodzenia od węgla. Nie można więc mówić o tym, że sam trend jest niespodzianką, można się było do tego, przynajmniej w dużej części, przygotować
- mówi Kowalczyk.
Polska, która energię w 70 proc. produkuje z węgla, płaci za to coraz więcej. Tyle, że to żadne zaskoczenie, wiemy o tym od dawna i od dawna powinniśmy się do tego na poważnie przygotowywać. Walka z trendem będzie dla nas nieopłacalna ekonomicznie. Szok cenowy, który teraz obserwujemy, w końcu zacznie wygasać, ale trend się nie odwróci.
W dłuższym terminie, zakładam, że w ciągu roku, najdalej dwóch lat, wrócimy do sytuacji, jaką mieliśmy przed pandemią. W części Europy Zachodniej, szybciej odchodzącej do energetyki odnawialnej i być może przeżywającej renesans atomu, ceny hurtowe energii elektrycznej znów coraz częściej będą znacznie niższe niż w Polsce. To będzie odczuwać nasz przemysł, bo to on był największą ofiarą braku transformacji polskiej energetyki i płacił za energię więcej niż przedsiębiorstwa z Zachodu. Póki płace w Polsce były istotnie niższe, był w stanie nimi konkurować, ale wynagrodzenia zaczęły rosnąć i te przewagi konkurencyjne Polski przestają mieć takie duże znaczenie. Możemy z powrotem zacząć przegrywać wysokimi kosztami energii
- zauważa Bartłomiej Derski z portalu WysokieNapiecie.pl.
Podsumowując ten wątek: to prawda, że w Polsce największy wpływ na ceny energii w hurcie mają ceny uprawnień do emisji (choć nie wszędzie w Europie tak jest, bo w wielu krajach mocniej wpływają ceny gazu, co z racji powiązań nie jest obojętne i dla naszego rynku - patrz tutaj). Jednak ostatni silny wzrost cen uprawnień nie wynika wyłącznie z unijnej polityki klimatycznej.
Minister Jacek Sasin w wywiadzie przytaczał wyliczenia, których źródłem jest Polski Komitet Energii Elektrycznej - PKEE. W jego skład wchodzą spółki energetyczne, w tym te największe, państwowe, jak czwórka "sprzedawców z urzędu", których taryfy dla gospodarstw domowych reguluje URE: PGE, Tauron, Enea i Energa. Stąd wzięło się stwierdzenie, że "aż 59 proc. ceny energii stanowi koszt uprawnień do emisji CO2, kolejne 8 proc., koszty obowiązków OZE".
- Polityka klimatyczna odpowiada nie za 2/3, a za ok. 1/4 kosztów ponoszonych przez gospodarstwa domowe, a wpływ ten byłby mniejszy, gdyby rząd i spółki energetyczne lepiej przygotowały się do transformacji energetycznej w ubiegłych latach. W swoim wywiadzie wicepremier Sasin skupił się jedynie na kosztach produkcji energii, a pominął opłaty dystrybucyjne na rachunkach. Zapomniał też o potrzebie inwestowania w modernizację energetyki niezależnie od unijnych celów klimatycznych - zauważa Aleksander Śniegocki, ekspert ds. polityki energetycznej.
Bernard Swoczyna, specjalista ds. Magazynowania Energii w WWF Polska, rachunek za energię rozkłada tak:
- Podatki i opłaty wprost na rzecz budżetu państwa stanowią ponad połowę ceny prądu. Na tę część składają się pieniądze, które płacimy za emisję CO2, VAT i akcyza. Większość pozostałej części trafia do spółek państwowych. Opłaty kogeneracyjna i OZE (8 proc.) to z kolei polski wynalazek wdrożony przez nasz rząd z własnej, nieprzymuszonej woli. UE nakazała nam ograniczać emisję CO2, rozwijać OZE i kogenerację, a polski rząd zdecydował się to robić pobierając dodatkowe opłaty za prąd i płacąc z nich wytwórcom OZE i miejskim elektrociepłowniom.
To kolejny wątek, o którym w przekazach polityków rządzącej partii, a także w publicznych mediach, w zasadzie nie słychać. Skupiają się na jednej, mocno okrojonej stronie problemu, zapominając, że wysokie ceny uprawnień do emisji CO2 to też więcej pieniędzy wpływających do budżetu.
Unijny system handlu emisjami (EU ETS) polega na tym, że wprowadzane są limity emisji gazów cieplarnianych przez przedsiębiorstwa, które mają emitujące je instalacje. Limity te są stopniowo obniżane. To instrument walki ze zmianami klimatycznymi generowanymi przez działalność człowieka. Emitowanie CO2 kosztuje, zatem firmom opłaca się nie emitować - to jest cel systemu. Przedsiębiorstwa muszą mieć pokrycie na emitowane przez siebie gazy w postaci uprawnień do emisji właśnie, które kupują (lub czasem jeszcze dostają). Skąd mogą je kupić i skąd się te uprawnienia biorą? Każde unijne państwo dostaje swoją, wyliczoną pulę, którą potem sprzedaje na aukcjach dostępnych nie tylko dla firm, ale i inwestorów. I to właśnie robi też Polska.
Pieniądze ze sprzedaży certyfikatów trafiają do państwowego budżetu, w większości (96 proc.) bezpośrednio. I to są kwoty robiące wrażenie.
Od 2013 roku z tytułu aukcji sprzedaży uprawnień do emisji CO2 w ramach systemu EU ETS wpłynęło do polskiego budżetu łącznie ponad 60 mld zł. Z tego większość, około 90 proc., przypada za okres od roku 2018. Tylko w tym roku to już 25,2 mld zł. To ogromne pieniądze, które można było przeznaczyć na inwestycje w energetykę. Część tych pieniędzy została dobrze wykorzystana - program Mój Prąd jest takim pozytywnym przykładem, szkoda tylko, że zmiany zaraz uczynią go znacznie mniej atrakcyjnym. Ogólnie jednak na transformację energetyczną te środki wykorzystywane są niestety w bardzo ograniczonym zakresie, w ostatnich paru latach to około 1-2 mld zł rocznie. Za to na przykład w 2019 roku finansowały zamrożenie cen energii, a w przyszłym roku planowane jest wykorzystywanie ich w ramach dodatku osłonowego. Przejadamy te pieniądze, zamiast myśleć długoterminowo
- wylicza Marcin Kowalczyk.
Często pojawia się też wątek domniemanej spekulacji na rynku EU ETS. Mówił o nim Jacek Sasin we omawianym tutaj wywiadzie. Wspomniał o tym też premier w podkaście sprzed kilku dni, stwierdzając, że "ETSy szybko stały się instrumentami finansowymi w rękach bogatych inwestorów i to instrumentami bardzo podatnymi na mechanizmy spekulacyjne", a "w obecnej formie to gratka dla giełdowych graczy często niezwiązanych z rynkiem energii".
Temat ten pojawił się też w niedawnym (niedzielnym) materiale "Wiadomości" TVP. "Ceny praw do emisji CO2 wystrzeliły, bo od dwóch lat można nimi spekulować na giełdzie" - brzmi narracja autora materiału.
I ten zarzut odpiera ekspert. - Wstępne raporty europejskich instytucji, które są odpowiedzialne również za regulacje rynków finansowych, wskazują, że nie ma żadnych podstaw, żeby uznać, że jakikolwiek udział instytucji finansowych miał charakter spekulacyjny. Za to do pewnego stopnia zwiększa on płynność i pewność na tym rynku - czyli w tym zakresie wpływa pozytywnie - mówi Marcin Kowalczyk. Jak przytaczaliśmy wcześniej, firmy energetyczne mogą kupować uprawnienia na zapas (a instytucje finansowe w tym pośredniczą), ale taką opcję wprowadzono po to, żeby mogły się przygotować na ewentualne zwiększone potrzeby.
Za wysokie ceny energii obwiniane są nie tylko nieoosobowe uprawnienia do emisji CO2 czy Bruksela, ale także, jak to bardzo często bywa, konkretni politycy. To widać było na przykład we wspomnianym powyżej materiale "Wiadomości", gdzie przywoływany jest udział Ewy Kopacz, a wcześniej Donalda Tuska w unijnych negocjacjach dotyczących polityki klimatycznej. Jak zauważa Marcin Kowalczyk, żadne z nich tak naprawdę nie miało już wtedy możliwości zablokowania zmian, mogli jedynie negocjować jak najlepszy pakiet.
Winę na poprzedników każda władza może zrzucać przez - powiedzmy - pierwsze dwa lata rządów, a obecna ekipa jest u władzy od sześciu lat. Wiadomo było od dawna, że polityka klimatyczna będzie ulegała włącznie zaostrzeniu, pojawiały się dodatkowe środki, również z systemu ETS do budżetu, na to, żeby wprowadzić modernizację. Ja bym powiedział politykom, żeby nie szukali winnych w przeszłości, tylko rozpoczęli transformację polskiej elektroenergetyki, tak, żebyśmy nie zostali skansenem. Zmian nie unikniemy, i od pewnego momentu będziemy na nich tracić gospodarczo, bo nasze spółki nie będą dobrymi kontrahentami dla firm z zachodu, które będą liczyły ślad węglowy. Trwając przy węglu będziemy sami sobie ograniczać rozwój. I to jest pułapka, której jeszcze możemy uniknąć
- podkreśla ekspert WWF.
Obecnie około 70 proc. energii elektrycznej w Polsce produkowanej jest z węgla. Za to, jaką strukturę sektora elektroenergetycznego odziedziczyliśmy po poprzednim systemie, nie odpowiada ani obecna, ani poprzednia ekipa rządząca. Jednak odpowiedzialność za to, co przez lata w tej sprawie zostało zrobione, już na obecnych politykach spoczywa.
- Zamiast próbować wykorzystać postępujące już w zasadzie globalnie zmiany w energetyce jako szansę, cały czas z nimi walczymy. Nie dość, że te walka prowadzona jest w sposób nieudolny, to jeszcze tak naprawdę jednocześnie robimy sobie krzywdę. Biznes jest tylko dodatkiem, ale także możliwością oszczędzenia sobie kosztów ekonomicznych, także tych, jakie mogą nam przynieść niekorzystne zmiany pogodowe, będące skutkami zmian klimatycznych - podsumowuje Marcin Kowalczyk.
"Wiadomości" zauważyły też, że dzięki rządowej tzw. tarczy antyinflacyjnej, wzrost rachunków za prąd będzie w Polsce jednym z najniższych w Europie. To prawda, program wyraźnie te opłaty gospodarstwom domowym obniży, trzeba jednak pamiętać, że to rozwiązanie czasowe, na pierwszy kwartał przyszłego roku. Jego koszt szacowany jest na 10 miliardów złotych. Może być przedłużany, ale trudno oczekiwać, że będzie to długo trwało. No i z tymi cenami energii nie do końca jest tak.
Jeśli chodzi o ceny hurtowe, to teraz Polska teraz rzeczywiście często ma jedne z najniższych w Europie. Między innymi dlatego, że elektrownie i elektrociepłownie kupowały surowiec na podstawie długoterminowych kontraktów, kiedy węgiel był tańszy (co zresztą okazało się teraz niekorzystne dla naszych kopalń). Pamiętajmy jednak, że mamy sytuację wyjątkową, trwający kryzys energetycznych. W "normalnych" warunkach wygląda to inaczej.
Zaś w przypadku cen dla gospodarstw domowych warto patrzeć nie tylko na nominalne ceny, ale także na ich odniesienie do wysokości zarobków. Na to ujęcie zwraca uwagę Bartłomiej Derski z portalu WysokieNapiecie.pl. - Polska globalnie ma jedne z wyższych cen energii elektrycznej, natomiast na tle Europy, gdzie te ceny są wysokie w skali globalnej, jesteśmy dość tanim rynkiem. Tyle że nominalnie. Natomiast jeśli przyłożymy do tego parytet siły nabywczej, czyli nasze zarobki, to okaże się, że ceny są wyższe już tylko w Rumunii, gdzie pensje są dużo niższe niż w Polsce, i w Niemczech, gdzie z kolei ceny energii są dużo wyższe niż u nas. W skali globalnej w tym ujęciu też jest tylko garstka państw z wyższymi cenami - mówi.
Zauważa też jeszcze jedną rzecz: przez lata sytuacja się poprawiała, bo wynagrodzenia rosły nam szybciej niż ceny energii. Dwa lata temu pojawił się jednak tutaj trend spadkowy, który w przyszłym roku będzie kontynuowany - bez uwzględnienia tarczy, bo ona rzeczywiście poprawia sytuację gospodarstw, tyle że na krótki czas.
Na koniec jeszcze bardzo ważna kwestia. Wysokie ceny prądu to jeszcze nie jest najgorsze, co nas może spotkać. Nasz system energetyczny się starzeje i powinniśmy jak najszybciej zacząć się tym bardzo martwić. - To są 40-50 letnie bloki. One będą wyłączane z przyczyn naturalnych, nie są w stanie już działać, nie da się tego modernizować czy remontować ciągle - mówił o polskich elektrowniach Piotr Woźny, który był gościem Zielonego Poranka Gazeta.pl. - Wydaje się, że to, na czym państwo powinno się bardzo skoncentrować, to po prostu budowa bezpieczeństwa energetycznego, tego przejściowego, na blokach gazowych. Bo to są bloki, które da się budować w 3-4 lata. Jeżeli nie chcemy się obudzić bez prądu w gniazdku za 5-6 lat - stwierdził.
Co do metody rozwiązania tego problemu (gaz, OZE, atom) opinie ekspertów bywają odmienne, ale diagnoza jest taka sama. Widzieć musi to też sam rząd, skoro w lecie pojawił się raport sygnowany przez ministra klimatu i środowiska, który prezentuje scenariusze zakładające, że za 10 lat grożą nam blackouty.
Jeśli chcecie poznać więcej opinii na ten temat, polecamy nasze niedawne teksty i wywiady: